krew || 25

219 25 18
                                    

Dźwięk zamykania drzwi i lekko stłumione śmiechy były słyszalne w domu Washingtonów zaraz po tym, jak Jefferson i Hamilton weszli do domu. Mimo wszystko rodzice Alexandra nie byli obecni na daną chwilę, a przynajmniej nie w tym samym pomieszczeniu co Karaib i jego ochroniarz, gdyż George nadal był w pracy, a Martha prawdopodobnie robiła coś w ogrodzie za domem. Tym razem od piegusa Hamilton wrócił nie w środku nocy, a po południu, co w sumie było bardziej korzystne dla niego. Użeranie się z Laurensem do północy było ostatnią rzeczą, na którą Alexander miał ochotę (mimo wszystko nieodłączną częścią życia zostawał nadal John, zwyczajnie po północy stawał się on nieznacznie irytujący w mniemaniu Alexa).
Zanim jednak Alexander zdążył cokolwiek powiedzieć, zza rogu wyłoniła się radosna twarz Marthy, uśmiechająca się równie miło jak delikatnie do osób stojących w przejściu. Pani Washington pomachała do nich, aby zwrócić na siebie uwagę.

- I jak tam było u Johna, kochanie? - spytała nieco głośniej, ponieważ w tym samym momencie wchodziła do innego pomieszczenia, a chciała mieć mimo wszystko pewność, że nastolatek ją wyraźnie usłyszy.

- Dobrze, kazał pozdrowić ciebie i tatę. - powiedział z uśmiechem, nie ruszając się narazie z miejsca. Wzamian usłyszał śmiech swojej mamy, a zaraz kiedy ta już całkiem zniknęła z ich pola widzenia, wcześniej dając znać, że idzie do ogrodu, Alexander poczuł na swoich ramionach dłonie Thomasa, które gładziły kciukiem jego barki przez bluzę. Młodszy uniósł nieznacznie brwi, przypominając sobie momentalnie, że Thomas też stoi obok, co sprawiło, że na jego twarzy pojawił się rozczulony uśmiech pełen rozmarzenia. Rozluźnił ciało, szyję, przymykając nieznacznie oczy, przy tym siedząc cicho i się nie odzywając, dopóki nie poczuł czegoś ciepłego w okolicach ust oraz nosa.

Nagle poczuł się słabo, a przed oczami zrobiło mu się... troszkę ciemniej niż normalnie, ale nie tylko ze słabości, ale bardziej ze świadomości, że to znowu się dzieje. Drżącą dłonią dotknął okolic nosa, a czując pod palcami coś ciepłego i lepkiego spojrzał na swoją dłoń, marszcząc zmęczone oczy. Lekko czerwonawa smuga była widoczna na opuszkach jego palców, a on pobladł nieznacznie z nerwów, czując, że stracił na chwilę umiejętność mówienia.
Znowu to samo. Wcześniej było identycznie, wystarczyło, że spróbował się choć trochę rozluźnić i wyrwać spod tego okropnego stresu, który nie opuszczał go nawet o krok.
Co prawda Alexander nie miał pojęcia, dlaczego od pewnego czasu musiał żyć z towarzyszącymi mu krwotokami z nosa. Niby mogło być to ze stresu, ale przecież to wakacje... chociaż- Alex doskonale zdawał sobie sprawę, że to wcale nie wpływa na jego korzyść. Jego funkcjonowanie polegało tak właściwie na tym, że w szkole nie miał czasu rozmyślać nad przykrymi sprawami, nie to co podczas czasu wolnego. Wtedy nie obchodziło go to, że pochodzi z Karaib, że jest adoptowany, że jego rodzina odeszła. Od początku wakacji zaczął się nad tym coraz bardziej zastanawiać i coraz bardziej czuł się z tym źle, nie komfortowo.

– Thomas, podaj mi chusteczkę proszę. – wyszeptał słabym głosem, patrząc się z przerażeniem na swoją bladą dłoń, ubrudzoną od krwi i nieznacznie przy tym drżącą, chyba z nerwów.

– Co? Czemu- – Jefferson wzrok skierował na twarz odwracającego się w jego stronę Hamiltona, a widząc ubrudzone od krwi wargi nastolatka, otworzył szerzej oczy, jak najszybciej idąc z nim do kuchni, aby zaraz podać mu cztery kawałki ręczników papierowych, przyłożyć do jego nosa i kazać mu się nachylić z lekką dozą niepewności. – Alex, co się-

– Nie wiem, rozumiesz? Nie wiem. – powiedział z paniką w głosie, zaciskając palce na białym materiale, który zaraz zaczął powolnie zabawiać się na kolor krwistej czerwieni. Karaib zaczął szybciej oddychać, dotykając wolną dłonią swojej głowy, tak, jakby naprawdę czuł się źle, chociaż nie było to związane z fizyczną kategorią. – Ostatnio za dużo myślę. Czy mój brat mnie pamięta? Czy pamięta mnie tak, jak ja pamiętam go? – spytał cicho drżącym głosem, telepiąc się nieznacznie z nerwów. – Dlaczego moja mama się poddała? Dlaczego zostałem sam? Dlaczego mój tata mnie zostawił? Dlaczego mój kuzyn się powiesił? – spytał szybko, niemal jednym ciągiem, łapiąc się już całkiem za głowę ze strachem w oczach, puszczając przy tym całkiem kawałki papieru, które opadły swobodnie na ziemię, pozwalając przy tym krwi spłynąć po ustach, podbródku, kończąc na podłodze. Thomas otworzył szerzej oczy, przy czym momentalnie zrobiło mu się dziwnie gorąco, a sam był w stanie pierwszy raz zobaczyć osobę, która w jego przeczuciu przeżywa właśnie atak paniki. Skupił się na jego zachowaniu, ale większą uwagę przykuł do słów, które w pierwszej i każdej następnej chwili zwyczajnie go przeraziły, a sam nie był w stanie wykrztusić nic, co mogłoby sprawić, że Alexander zwrócił by na niego swoją uwagę, spojrzał by na niego tym roztrzęsionym wzrokiem i się jakkolwiek uspokoił. – ...dlaczego nie potrafię zrobić tego samego?

Jefferson zacisnął dłonie w pięści, otwierając nerwowo szerzej oczy, po czym popatrzał na Hamiltona z niezrozumieniem. Słowa nastolatka wywołały w nim dziwne przerażenie i doskonale wiedział, skąd się ono wzięło. Alexander od pewnego czasu był dla niego kimś więcej, więc jakim cudem miał z kamienną twarzą słuchać takich słów z jego strony i nie czuć przy tym lęku, zaniepokojenia? Poza tym, Wirgińczyk czuł się po części lekko zdziwiony tym, że Alexander był w stanie tak spanikować zwykłym krwotokiem z nosa, chociaż przynajmniej teraz wyższy z ich dwójki zrozumiał zdziwienie Alexa w momencie, gdy wcześniej pytał o to, kto go uderzył, kiedy wcześniej również pokazał mu się z brudną od krwi twarzą.
Czuł szczere zmieszanie, bo z jednej strony chciał przysunąć go do siebie, schować w ramionach przed całym światem, pocałować jego czoło i powiedzieć, że nie powinien się niczym przejmować, ale... tak nie można. Thomas zdawał sobie sprawę, że nie może powiedzieć zwyczajnie "zapomnij o tym" i omamić go słodkimi słówkami, wymagając jednocześnie, że ten nie będzie już smutny do końca życia.
To ta sama sytuacja, kiedy ktoś jest smutny, a jedyną radą, lub słowem na pocieszenie jest "oj nie bądź smutny". Bezsens.

Równocześnie Thomas nie był w stanie przyjąć do wiadomości słów Hamiltona. Spodziewał się, że nie miał łatwego życia, ale nie spodziewał się tego. 
Zostawili go rodzice. Został pozbawiony brata. Widział samobójstwo kuzyna. To dopiero połowa tego, co go spotkało w tym nędznym życiu, a Jeffersonowi już wydaje się, że tego wszystkiego jest mimo wszystko za dużo jak na jednego nastolatka. Z początku wydawał mu się zwyczajnym dzieckiem, a teraz dowiaduje się, że myśli o skończeniu ze sobą z taką łatwością, wręcz wcześniej nie spotykaną.
To boli. Świadomość, że tak bliska osoba mogłaby go zostawić za jednym kopnięciem krzesła.

– Zawołam Marthę. – ciemne, duże i lekko drżące dłonie podniosły z ziemi brudny ręcznik papierowy, który Tom odłożył na blat, zaraz sięgając po nowy, podając go jeszcze bardziej blademu niż normalnie Hamiltonowi. W momencie, kiedy Thomas miał zamiar iść do ogrodu, małe, delikatnie dłonie zacisnęły palce na jego nadgarstku, nie pozwalając mu odejść. – Alex... wyjdę tylko na chwilę.

– Nie... nie, proszę. Po prostu nie idź, nie mów tego mamie. Zostań. – powiedział, podchodząc do Wirgińczyka, aby zaraz stanąć naprawdę blisko przed nim i oprzeć głowę o jego ramię, powstrzymując się od głośniejszego wybuchu płaczem lub czymś podobnym.

Thomas tylko przymknął oczy, wzdychając cicho. Przytulił go do siebie.

– Zostanę.









• • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • •

słuchajcie pianeczqi uwu
ja tego za dobrze nie sprawdziłam, ale przynajmniej w taki sposób (nieco dłuższy rozdział o jakieś 300 słów) wiele spraw się wyjaśniło dla Thomasa
wie więcej niż wiedział

sądzicie że nasz Jefferson dobrze się zachował? O.o

protect me || jamiltonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz