"Listy"

135 9 16
                                    

Słońce znikło za widnokręgiem. U podnóża horyzontu niebo zabarwiło się na różowo i pomarańczowo. W tle leciały dzikie smoki. Były tylko czarnymi punktami.

Czkawka obserwował zachód słońca z zapartym tchem. Za nim stał Aberash. Koło szatyna stała Lara. W promieniach zachodzącego słońca była nadzwyczaj piękna. Inna. Oczy, które na codzień były przepełnione bólem, dziś promieniowały nadzieją. Usta, które były tylko wąską różową linią, teraz uśmiechały się, ukazując białe zęby. W policzkach miała dołki. Włosy, które kilka miesięcy temu były ścięte na faceta, dziś dosięgały do ramion. Na końcach kręciły się.

— Wreszcie. Dom.

Czkawka patrzył na twarz Lary, będąc z siebie dumny, że to dzięki niemu promieniowała radością.

— Cieszę się — mówiła. — Zobaczę... rodzinę. Williama, kochanego braciszka, Thrymma, Orina, Robina, no i Collette...

— Opowiesz mi o nich? — zapytał Czkawka, spoglądając na zachodzące słońce.

— William to mój brat, wiesz o tym. Thrymm to mój bliski znajomy...

(Thrymm? Thrymm... Coś mu to mówiło. Ale co? Nic nie pamiętał...)

— no wiesz, znajomy ojca czy coś. Orin i Robin to znajomi. Coco to mija bliską przyjaciółka.

— To kropla potu czy łza? — zapytał Czkawka, gdy Lara otarła łzę wierzchem dłoni.

— Kropla potu.

— Czyżby?

— Tak! To pot. — i szturchęła go w bok.

Aberash obserwował dwójkę z odległości paru stóp. Nie mógł uwierzyć w to co widział. Ten chłopak... Jego przyjaciel... Sprawił, że Lara znów wracała do poprzedniej wersji siebie. Ostatni raz widział jej uśmiech pół roku temu.

Czkawce wiele pisane było. Widać było, że sprzyjali mu bogowie. Czasem miał wrażenie, że Czkawka miał charakter takiego boga. Był nadzwyczaj dobry.

***

Czarnoskóry oraz Slayer oparli się o ściany areny. Oddychali jak najciszej — nie chcieli, by zauważył ich strażnik. Czkawka stanął przy kratach. Wsadził głowę pomiędzy szczeble i uderzył z całej siły mężczyzn. Runeli jak słudzy na ziemię. Haddock przecisnął się i otworzył wrota. We trójkę weszli na smoka i skierowali się do lasu. Omijali wiatrołomy, drzewa, krzewy, głazy. Mógł i się wydawać, że wszystko poszło łatwo. To było za łatwe.

Szli wolno, w około się rozglądając. Nie widzieli niczego (nikogo) nadzwyczajnego. Przynajmniej tak myśleli.

Gdy łapy Szczerbatka miały oderwać się od ziemi, by polecieć przed siebie, coś zaczęło go wiązać, łapać. Został oszołomiony, jeźdźcy podobnie. Spadli ze smoka, wiedząc już, że ich plan spalił na panewce. Czkawka runął na ostre głazy — miał poharataną twarz, ledwo widział. Widział jednak na tyle dobrze, że ujrzał Bogira wraz z Adanną. Nawet się nie zorientował, gdy strażnicy związali go i dwójkę innych.

— Miałaś rację, córko. — mruknął szczęśliwy Brutal, wskazując na więźniów. — Byli na tyle naiwni. Myśleli, że opuszczą Agaritõ bez kary. Ech... Nie nauczą się... Ale nie oni pierwsi i nie ostatni.

Po tych słowach podszedł do rozjuszonego Czkawki. Że też dał się nabrać! Zagryzł zęby, pochylając głowę w dół. Krew tworzyła zawiłe ścieżki, by strumyk ścieknął na ziemię.

— Adanna powiedziała o wszystkim. Powiedziała cała prawdę. Próbowała ciebie uwieść. No, no, nie przeczę — dobry z ciebie kawał chłopa. Mięśnie jakie takie masz, mózg, w którym coś siedzi, umiesz łączyć spryt z mieczem, no i urody masz w nadmiarze. Jednakże ty moją Adannę żeś odrzucił. To był błąd. Może i bym zadowolony nie był, ale... Ale... Ale słyszałem, że mimo tych sprzeciwów, to coś więcej wydarzyło się w jej chacie — prawda to?

„Świat do góry nogami" - Jak wytresować smokaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz