XVII

1K 102 55
                                    

Od czasu, gdy w gazetach nie było mowy o niczym innym niż czarna magia, Hogsmeade było odwiedzane coraz mniej. Ludzie zwyczajnie bali się tam przychodzić, nie chcieli się narażać. Czy te obawy były słuszne? Lupin miał co do nich mieszane uczucia, bo jako gryfon starał się być odważny. Pustki w miasteczku jednak nie zauważyć się nie dało.

- Hogwart to teraz jedyny ratunek - pożaliła im się Madame Rosmerta w sobotni poranek. - W tym tygodniu przyszło zaledwie piętnaście osób! Jeśli to będzie trwało tak dalej, to nie mam pojęcia, czy to przetrwa.

- Z pewnością przetrwa - powiedział Syriusz, a starsza od niego o kilka lat kobieta uśmiechnęła się nieznacznie.

- A jeśli nie, to będziemy tu przychodzić codziennie z całym Gryffindorem - uparł się James, ale tylko Huncwoci wiedzieli, że mówił poważnie.

Barmanka trzech mioteł ich uwielbiała. W sumie - każdy ich kochał. Kobieta zawsze śmiała się w ich otoczeniu, zawsze ją rozśmieszali. To był jeden z ich atrybutów, każdy się z nimi dobrze bawił.

- Co o tym myślisz? - zapytał ją Lupin, czym wyrwał samego siebie z rozmyślania. - O tych atakach w ministerstwie?

- Przede wszystkim - westchnęła kobieta, po czym oparła się o blat w zamyśleniu. - Ludzie reagują zbyt ostro. To poważne zagrożenie, ale oni boją się wyjść z domu! Mam nadzieję, że to się szybko skończy.

- Ciekawe, kiedy ich złapią - rzucił Łapa. On i Rogacz planowali zostać w przyszłości kimś, kto może się do tego przyczynić. Myśleli głównie o pracy aurora, ale nie byli jeszcze zupełnie pewni. W każdym razie, ich plany były ambitne.

- Nie wiadomo. Mam wrażenie, że strasznie się tam obijają w ministerstwie. Cholera, tu mogą zginąć ludzie, tu giną ludzie, a oni nie robią nic w kierunku zakończenia tego. - zirytował się James, ale chwilę później został uspokojony dłonią przez Petera.

- To nie takie łatwe, Rogaczu. Co by o nich nie mówić,  są trudnymi przeciwnikami - zauważył Glizdogon, ale humoru jego przyjaciół to nie poprawiało.

Spędzili w Hogsmeade jeszcze kilka godzin, bo bardzo lubili tam przebywać. Nakupywali ogromną ilość słodyczy, których zapewne i tak nie zdążyliby zjeść. Ale cel był jeden - nie pozwolić, by miasteczko zbankrutowało. Od teraz mieli stać się klientami honorowymi. Po drodze zdali sobie co prawda sprawę z tego, że nie zjedzą takiej góry słodyczy, ale na to też mieli sposób. Mieli zamiar podzielić je na części i rozdać jako prezenty. Oczywiście plan ten wciąż zakładał najwięcej słodkości dla nich.

I jeśli można zgodnie stwierdzić, że ich wyprawa nie miała żadnych problemów, to niedługo miało się to zmienić. To była rzecz, której nie spodziewali się wcale, więc byli raczej zaskoczeni takim obrotem spraw. Na drodze gryfonów znalazła się grupa ślizgonów.

Regulus Black przelotnie spojrzał na swojego brata, po czym próbując go szybko wyminąć, przypadkowo szturchnął go w ramię.

- Palant - rzucił James, ale swoich słów pożałować miał chwilę później. Przyjaciel Regulusa, Barty Crouch, szybko przejął pałeczkę Pottera.

Syriusz szybko zdał sobie sprawę, że mimo wielu kłótni rodzinnych ani on, ani brat nie chcieli znaleźć się w tej sytuacji, bo wiedział, co zaraz miało nastąpić. Ta jedna bójka była w tym momencie kwestią sekund, więc była nieunikniona. Barty wykazał się tutaj dwiema cechami - z jednej strony zareagował bardzo porywczo, z drugiej przyjacielsko, w obronie Regulusa.

I choć wszyscy wokół próbowali swoich sił w rozdzieleniu tej dwójki, oni żyli we własnym świecie. Syriusz w pewnym momencie nieświadomie dołączył do bitwy, wcześniej próbując wyciągnąć z niej Jamesa. Lupin teraz wiedział jedno - nienawidził w tym gronie każdego. Irytowali go przepotwornie i miał ich już serdecznie dość.

Wyciągnął z torby różdżkę i machnął nią intensywnie w ten sposób, że i Huncwoci, i Ślizgoni, zostali odrzuceni do tyłu. Zdezorientowani szybko podnieśli się i otrzepali ze śniegu. Spojrzeli w kierunku źródła zaklęcia.

A tam stał Lupin z założonymi rękami, którego twarz wyrażała jedynie poirytowanie i zażenowanie. Schował różdżkę z powrotem do torby i odszedł w kierunku Hogwartu.

I choć w drodze przyjaciele niejednokrotnie go wołali, on szedł przed siebie. Musieli mieć nauczkę, by nie być dziecinnymi idiotami. Czy to pomogło? Nie, nadal zostali tacy sami. I mimo, że Remus w nich tej cechy nienawidził, z drugiej strony wiedział, że bez niej nie byliby tacy sami. Kochał ich nawet z tymi złymi i irytującymi cechami, bo wiedział, że mają również swoją piękną stronę.

Twój Zapach Mnie Leczy ¦ 𝚆𝚘𝚕𝚏𝚜𝚝𝚊𝚛Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz