LIV

262 19 8
                                    

Nadszedł dzień sądu.

Chude dłonie szatyna chyba jeszcze nigdy nie drżały tak mocno, jak wtedy. Szczerze, dziwiło go, że człowiek, którego serce bije w tak szybkim tempie jest w stanie żyć. Próbował oddychać głęboko, ale miał wrażenie, że to tylko wzmacniało objawy stresu. W tamtej chwili był już pewien, że jeśli usłyszy "będzie dobrze" jeszcze choćby jeden raz, to wyskoczy z okna. Krzesło zaczynało być coraz mniej wygodne, a jego nogi huśtały się pod nim w taki sposób, jakby znowu był pięcioletnim chłopem, który czeka w kolejce do lekarza. Jeszcze kilka minut tej katorgi, a jego matka będzie musiała dzwonić na mugolskie pogotowie ratunkowe. Co ciekawe, nic się jeszcze nawet nie rozpoczęło.

Pozycja bruneta natomiast przypominała bardziej pozycję dziecka, które czekało na karę wymierzaną przez rodzica. Siedział ze spuszczoną w dół głową i bawił się nitkami dziur swoich jeansów. Był zdecydowanie spokojniejszy od tego pierwszego i nawet delikatnie (choć nerwowo) się uśmiechał. Zdecydowanie mniej obchodziła go opinia ludzkości o jego osobie.

Przed oczami Remusa niczym w pętli odtwarzał się moment, kiedy taki pomysł w ogóle przyszedł mu do głowy. Jakim idiotą był, by na coś tak głupiego wpaść? Przecież zamiast pytać "Mamo, czy mógłbym zaprosić Syriusza na obiad?", mógłby zwyczajnie poinformować rodzicielkę, że idzie sobie wykopać dół na trumnę. Black też nie był bez winy, bo zamiast go powstrzymać, stwierdził, że to wspaniały pomysł. Dlatego też co do jednego Lupin był pewien - obecnie przy stole siedziało dwóch idiotów.

A Pani Lupin? Ona tylko nieświadoma tego, co za chwilę miało się wydarzyć, wesoło stukała w kuchni naczyniami, nucąc rytm popularnej piosenki, którą obecnie nadawała jakaś mugolska stacja radiowa. Pan Lupin natomiast wykonywał niezidentyfikowane dla nich czynności na zewnątrz.

Lunatyk nachylił się lekko w stronę swojego chłopaka i spojrzał na niego porozumiewawczo.

- Możemy się jeszcze wycofać, to będzie katastrofa! - szepnął agresywnie, a Łapa parsknął śmiechem. - Mówię poważnie, to był bardzo głupi pomysł.

Black spojrzał na niego z uśmiechem, wiedząc, że to sytuacja w stylu "teraz albo nigdy".

- Myślisz, żeby tego nie mówić?

- Sam nie wiem... To trochę takie... Dziwne? - Lupin próbował z całych sił się uspokoić, ale jego głos nadal drżał. - Muszą wiedzieć. Chcę, żeby wiedzieli.

Zdezorientowane spojrzenie Blacka kazało Lupinowi w końcu się zdecydować.

- Dobra, zróbmy to.

W tamtej dokładnie chwili pojawiły się przed nimi talerze, a matka wyższego podeszła do okna, by zawołać męża. Wszystko działo się bardzo szybko - każdy zasiadł przy stole i rodzice szatyna spojrzeli na nich wyczekująco. Serce Lupina stanęło. Syriusz tylko patrzył to na Panią Lupin, to na Pna Lupina ze zdziwieniem.

- Myślałem, że skoro chcieliście nas spotkać, to macie zamiar poruszyć jakiś ważny temat... - odezwał się nagle, przerywając niezręczną ciszę, Pan Lupin, a jego syn siedział sztywno, nie potrafiąc z jakiegoś powodu otworzyć ust.

- W zasadzie, to tak - wyręczył go brunet, chcąc jednak najważniejszą część pozostawić wyższemu. Lunatyk westchnął i ostatecznie podniósł wzrok.

- Więc, chodzi o to, że... Jakby to ująć... Nie chciałbym, żeby to coś zmieniło... Bo to w zasadzie chyba nic złego... - plątał się we własnych wypowiedziach, próbując jak najbardziej ominąć temat, wciąż jednak chcąc, by rodzice zrozumieli sens jego słów. - Ja... T-to znaczy, my... Bo to, to wyszło tak nagle... t-to znaczy, nie nagle, bo przed świętami, ale dopiero teraz się widzimy, i... - Czuł, jak jego oczy zaczynają się szklić. Dłoń Blacka niezauważalnie przemknęła pod stołem na tą należącą do Remusa. Chłopak wziął kolejny głęboki wdech i postanowił kontynuować, niezależnie od reakcji jego rodziny. - Ja i Syriusz jesteśmy razem. Jak para.

Twój Zapach Mnie Leczy ¦ 𝚆𝚘𝚕𝚏𝚜𝚝𝚊𝚛Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz