I.5.

174 21 5
                                    

Szybkie zebranie myśli nie wyszło mi na dobre. Byłem w czarnej d... W myślach przeklinałem pomysł spaceru, choć podejrzewałem też, że gdybym nie wyszedł, dorwaliby mnie inaczej. To nie była wina spaceru. Niewielu ludzi może się przecież spodziewać, że zostaną porwani i wrzuceni do bagażnika auta w biały dzień i to do tego w dużym mieście. Ktoś przecież musiał to widzieć, może ktoś zawiadomił policję. Bardzo chciałem wiedzieć czy ktoś mnie szukał. Ale w tamtym momencie nie byłem wcale pewien czy taka wiedza mi w czymś pomoże.

Nie pojechaliśmy daleko. Samochód się zatrzymał po dwudziestu, może trzydziestu minutach, choć w tamtym momencie mogły one wydawać mi się wiecznością. Usłyszałem dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, a potem uchylił się bagażnik.

– Wysiadamy, doktorku – usłyszałem. Zobaczyłem czterech gości, którzy stali za samochodem i czekali aż wyjdę z bagażnika. Wygrzebałem się powoli, lustrując otoczenie. To był chyba podziemny parking, ale nie było tam wielu samochodów. Musiał to być raczej prywatny garaż. Duży prywatny garaż. Było tam dość ciemno, więc trudno było się rozeznać, gdzie jest jakieś wyjście. – Pospiesz się, Wysocki, nogi mnie bolą od czekania, aż wygrzebiesz dupę z tego bagażnika – pogonił mnie jeden. Wyszedłem w końcu i stanąłem tyłem do auta, patrząc po kolei na moich porywaczy. Wszyscy wyglądali, jakby wycięci z jednego szablonu. Przy moim wzroście metr osiemdziesiąt dwa i osiemdziesięciu pięciu kilogramach wagi (same mięśnie, żeby nie było, po rozwodzie wyładowywałem frustrację na siłowni), wyglądałem przy nich jak karakan i chucherko. Potężne chłopy, o wzroście podchodzącym pod dwa metry i dwa razy szersze ode mnie w barach, w czarnych garniturach, szytych chyba na wymiar, ustawiły się w rządku i wlepiały we mnie swoje gały przysłonięte czarnymi okularami (zastanawiałem się czy cokolwiek widzą przez nie w tej ciemności).

– Czego ode mnie chcecie? – spytałem, zdobywszy się na odwagę.

– My? – udał zdziwienie jeden z nich. Ten, który stał najbardziej z mojej lewej strony. Nazwałem go w myślach Skrajnym Lewym. – Niczego doktorku. Dostaliśmy zlecenie, to cię przywieźliśmy. Idziemy! – zarządził i wskazał mi kierunek. Nadal jednak stałem w miejscu.

– Rusz się ! – warknął na mnie drugi, Skrajny Prawy. – Chyba nie chcesz, żebyśmy cię nosili?

– Nie ruszę się, dopóki mi nie powiecie, jakie dostaliście na mnie zlecenie! – wrzasnąłem. Miałem już tego serdecznie dość.

– Zaraz się dowiesz, idziemy – powtórzył Skrajny Lewy.

– Ktoś na ciebie czeka – dodał Środkowy Lewy.

– A ja już ci zazdroszczę – zachichotał Środkowy Prawy. – Banda napakowanych półgłówków... – pomyślałem i westchnąłem. Ale co miałem zrobić? Poszedłem z nimi.

Zaprowadzili nas do windy. Po drodze rozejrzałem się, ale nie znalazłem żadnej możliwości ucieczki. Postanowiłem więc poczekać na lepszą sposobność.

Wjechaliśmy windą dwadzieścia pięter, licząc od poziomu parkingu. A więc byłem w wysokim budynku... Pewnie jakimś biurowcu. Goryle zaprowadzili mnie do biura, posadzili na fotelu i kazali czekać. Rozejrzałem się. To był surowo urządzony gabinet. Duże biurko, kanapa i dwa fotele, stolik kawowy, projektor multimedialny i ogromny ekran do wyświetlania. Za chwilę ktoś przyszedł. Najpierw usłyszałem stukanie szpilek, a potem za mną pojawiła się... Angela Bielska. – A to s... – na usta cisnęły mi się najgorsze przekleństwa, ale nie powiedziałem nic. Nie chciałem dać jej tej satysfakcji. Siedziałem z kamienną twarzą i czekałem aż się pierwsza odezwie.

– Witam, panie Wysocki – powiedziała.

– Co tak oficjalnie? – udałem zdziwienie. – Zdaje się, że znamy się trochę... bliżej – celowo podkreśliłem ostatnie słowo. Na jej ślicznej twarzy na chwilę zagościł rumieniec, ale błyskawicznie się go pozbyła.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz