II.3.

145 20 2
                                    

Hol hotelu wyglądał na opuszczony. Zdziwiłem się, bo przecież to był szczyt sezonu turystycznego. – Czyżby huragan przegnał turystów z Meksyku? Czy może informacje o epidemii wyciekły jednak do mediów? – W restauracji nie było jeszcze wszystkich, ale zobaczyłem doktora Grzywacza i Simona Beniteza. Przysiadłem się do nich, żeby nie wyglądać podejrzanie. Niedługo zaczęli się schodzić inni. Angela przyszła prawie ostatnia. Nie była ubrana tak wyzywająco, jak zwykle, ale i tak oczy wszystkich mężczyzn na sali zwróciły się w jej stronę. Musiała sobie z tego zdawać sprawę. Przysiadła się do jedynej oprócz niej kobiety w naszej grupie, doktor Ingrid Geritsen z Norwegii. Nie spojrzała na mnie ani razu. Na Jabłońskiego tym bardziej, ale niewiele mi to poprawiło humor.

Zjedliśmy śniadanie i Meksykanin poprosił o naszą uwagę. Mówił po angielsku, żeby wszyscy go zrozumieli:

– Szanowni państwo, ponieważ Jukatan jest odcięty kordonem sanitarnym i nie ma samolotów rejsowych ani połączeń lądowych, będziemy mieć wyczarterowane dwa samoloty do Meridy. Podzieliłem już państwa na dwie grupy. Na drugą turę pozwoliłem sobie zostawić w Mexico tych z państwa, którzy sprawnie posługują się językiem hiszpańskim. Zostają więc panowie: Jimenez, Wysocki, Grzywacz, Torres, Exebería i pani Geritsen. A pozostałych z państwa, czyli panów Jabłońskiego, Bergera, Chantala, Johansena i panią Bielską, proszę o spakowanie się, bo wyjazd spod hotelu mamy za godzinę. – A więc Angela leci pierwsza, z Jabłońskim... – pomyślałem ze złością. Próbowałem wychwycić jej wzrok, ale unikała patrzenia na mnie. Na pocieszenie został mi fakt, że spędzę sporo czasu z moim dawnym przyjacielem ze Stanów, Timem Jimenezem. Sporo, bo lot pierwszej grupy do Meridy miał trwać dwie godziny i dopiero, kiedy oni wylądują, my mogliśmy wystartować, a to dawało przynajmniej trzy godziny luzu.

Tim sam podszedł do mnie zaraz po śniadaniu:

Hi, Jake – uśmiechnął się do mnie.

Hi, Tim – odpowiedziałem.

– Jak nie masz ochoty kisnąć w hotelu, mam pomysł – powiedział.

– Jak ty mnie dobrze znasz, Tim – przyznałem.

– To pakuj się i idziemy – zarządził Timothy.

Poszliśmy razem na metro i pojechaliśmy do muzeum. Nie zaskoczył mnie tym wcale. Tim znał dobrze Mexico City, bo bywał tutaj od dziecka. Jego ojciec pochodził z Meksyku, ze stolicy właśnie. Kumpel-archeolog zabrał mnie do Pałacu Chapultepec, gdzie mieści się jedno z wielu muzeów w tym mieście.

– Czemu akurat tu? – spytałem, kiedy weszliśmy do jednej z bogato zdobionych sal.

– Bo to jest miejsce, w którym prekolumbijska historia Meksyku nadal jest żywa.

– Masz na myśli nazwę tego wzgórza? – spytałem.

– Widzę, że dobrze pamiętasz wykłady profesora Haynesa – zauważył.

– Niektórych nigdy się nie da zapomnieć – musiałem przyznać.

Osiem lat wcześniej, styczeń 2011 roku, University of Nevada, USA.

– Jestem Timothy. Tim, a ty? – przedstawił mi się śniady chłopak w moim wieku, który, podobnie jak ja, przyszedł na zajęcia z archeologii i antropologii kulturowej, prowadzone przez światowej sławy znawcę kultur Mezoameryki, Profesora Gary'ego Haynesa.

– Jakub, call me Jake – odpowiedziałem, ściskając wyciągniętą do mnie rękę. – Ty też będziesz chodził na zajęcia profesora Haynesa?

– Tak. Jestem taki podekscytowany. Przyjechałem tu na roczny grant.

– To tak jak ja – odparłem ucieszony, że ktoś jest w takiej samej sytuacji.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz