II.5.

116 18 0
                                    

Na miejsce dojechaliśmy pół godziny później. WHO zorganizowało nam obóz w miejscu osłoniętym od wiatru, na wypadek kolejnego huraganu. – Tak, jakby to coś pomogło przy naprawdę silnej wichurze... – Dostaliśmy namioty w technologii kosmicznej. – No dobra, zaskoczyli mnie. – Światowa Organizacja Zdrowia wypożyczyła je chyba od NASA... pewnie nie mówiąc, że pojadą do Meksyku, bo inaczej amerykańska agencja rządowa nie wyraziłaby na to zgody. Nad całością czuwała meksykańska armia. Żołnierzy było tam naprawdę dużo. Ci, którzy pracowali w naszym obozie, nosili odzież ochronną. Dla nas też była przygotowana. Jedynie w namiotach mogliśmy jej nie nosić. Tak, bo każdy z nas miał swój własny namiot. To miała być dla nas namiastka prywatności... i zabezpieczenie przed roznoszeniem zarazków. Każdy z nas w swoim namiocie miał też podstawowy sprzęt, taki jak laptop podłączony do sieci wewnętrznej. Internetu nie było, ale w tej sytuacji to nie był wielki problem. Tak naprawdę w tych dziwnych pomieszczeniach mieliśmy tylko spać. Do naszej dyspozycji był szpital oraz polowe laboratorium, zbudowane również w technologii kosmicznej. Swoje pomieszczenia mieli tam lekarze, wirusolodzy i biolodzy, meteorolodzy oraz archeolodzy.

– Zadowolony, Wysocki? – spytał mnie doktor Jabłoński, który złapał mnie na tym, że przyglądałem się, jak skonstruowane jest nasze laboratorium i zastanawiałem czy będę więcej czasu poświęcał badaniom archeologicznym czy jednak jako biolog przydam się bardziej.

– Jestem pod wrażeniem organizacji – odpowiedziałem. – A ty nie, Jabłoński?

– Ja też. Ale najbardziej mnie cieszy, że nasz Aniołek ma namiot tuż obok mnie – odparł i puścił do mnie oko. – Może uda mi się wpaść do niej z wizytą.

– Jeśli myślisz, że to ci coś da, to szybko się przeliczysz – prychnąłem. – Co za kretyn – pomyślałem. – On ciągle liczy, że Angela mu ulegnie. A niby na jakiej podstawie?

– Uda mi się, prędzej czy później. Żadna mi się jeszcze nie oparła – odpowiedział bufon tonem nie znoszącym sprzeciwu. Mogłem to sobie nawet wyobrazić. U mnie na uniwerku też byli tacy, którym nikt się nie oparł. A szczególnie studentki, które chciały zaliczyć przedmiot. Ja się brzydziłem takimi metodami. Podryw „na zależność" jest po prostu słaby. Prychnąłem więc lekceważąco i odwróciłem się od Jabłońskiego, pokazując mu, że rozmowa skończona.

Obejrzałem laboratorium do końca, a potem poszedłem po kolację, którą wydawali nam żołnierze. Kiedy wieczorem zasypiałem w swoim małym kosmicznym namiocie, nie mogłem pozbyć się myśli, że to wszystko jest tutaj niepotrzebne. Wydarzenia następnego ranka miały pokazać, jak bardzo się myliłem.

Śniadanie znowu wydawali nam meksykańscy żołnierze. Widziałem, że jeden z nich, wyglądający jak Maja, intensywnie przygląda się Angeli. W sumie to nic dziwnego. Blondynka musiała robić wrażenie na Meksykanach, zwłaszcza tych pochodzenia indiańskiego. Ale kiedy przyjrzałem się Angie dokładnie, zobaczyłem kontrast między nią a otoczeniem. Wszyscy byli zestresowani, przerażeni, maksymalnie skupieni na swoich zadaniach, ale wyglądali, jakby marzyli tylko o tym, żeby się stąd zmyć i uciec jak najdalej. Angela wyglądała, jakby była u siebie. Była zrelaksowana, nuciła coś pod nosem, a czasem gadała do siebie. Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie na tego żołnierza, żeby nagle zbladła. Ten żołnierz spocił się tak, że miał zupełnie mokrą twarz i po chwili osunął się na ziemię zemdlony. Angela podbiegła do niego i krzyknęła coś do Grzywacza. Dopiero po chwili zrozumiałem, kiedy Bartosz podbiegł do żołnierza, krzycząc po hiszpańsku, żeby wszyscy się odsunęli. Doktor Grzywacz wyjął z torby igłę i fiolkę próżniową. Angie podwinęła żołnierzowi rękaw, a nasz kolega pobrał mu krew. A potem krzyknął do Jabłońskiego:

– Bierz to do badania, biegiem! – Maciej też zareagował błyskawicznie. Złapał za fiolkę i pobiegł do laboratorium, wołając po drodze Duńczyka Johansena, który też był wirusologiem. Grzywacz poszedł za nimi.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz