II.4.

131 18 3
                                    

Mexico City, znowu lipiec 2019.

– Pamiętam wiele wykładów profesora Haynesa – westchnąłem, spoglądając na panoramę stolicy Meksyku ze wzgórza Chapultepec, którego nazwa w języku Tolteków oznaczała „Wzgórze Świerszczy".

– Ja też, Jake. Brakuje mi go na uczelni – dodał. – Od kiedy poszedł za emeryturę, a ja przejąłem po nim katedrę, zamknął się zupełne w domu i nie chce słyszeć nawet o zaproszeniach na gościnny wykład.

– Ma prawo odpocząć. Całe życie ciężko pracował – zauważyłem.

– A ja myślę, że leciutko mu odbiło na starość – powiedział Tim konspiracyjnym szeptem. Śmieszne to było, bo przecież Haynes był tysiące kilometrów od nas. – No bo liczyłem, że jednak przyjmie zaproszenie na Jukatan od WHO.

– To on też je dostał? – zdziwiłem się.

– A mógłby nie?

– Masz rację. Musieli go spytać. To największy żyjący specjalista od kultur Mezoameryki.

– Tak. A wiesz, co on odpowiedział?

– Nie mam pojęcia...

– Że, cytuję: „ma już tego dość, bo za tysiąc lat znowu będzie to samo, a ona i tak nie wróci".

– Co??? Jaka „ona"? A powiedział o kogo mu chodzi?

– Tak. Powiedział, że o boginię, która im uciekła.

– Chyba sobie jaja robisz! – Nie wierzyłem w to, że ktoś tak racjonalny i logiczny do bólu, jak profesor Haynes, mógł wypowiedzieć takie słowa. To było do niego zupełnie niepodobne. – To niemożliwe, wręcz niedorzeczne! – zaprotestowałem.

– No, też się zdziwiłem, ale to był on. Rozmawiałem z nim osobiście – odpowiedział mój przyjaciel.

– To dopiero jest zagadka – stwierdziłem, próbując ułożyć sobie w całość wszystko to, czego dowiedziałem się do tej pory.

– Prawda. Ale nie rozwiążemy jej stąd. Musimy tam lecieć – uznał Tim. Nie mogłem się z nim nie zgodzić.

– To co? Wracamy do hotelu, pakujemy się i jedziemy na lotnisko? – spytałem retorycznie.

– A jakże, mój przyjacielu. – Timothy uśmiechnął się do mnie, a ja uznałem, że fajnie być na końcu świata z kimś, kogo się lubi. Nie wyobrażałem sobie za to ścisłej współpracy z takim typem, jak doktor Jabłoński.

Samolot czarterowy zabrał mnie, Tima, doktora Grzywacza, dwóch Hiszpanów i Norweżkę do Meridy. Wiedziałem, że pierwsza grupa z Benitezem jest już na miejscu i czekają na nas na lotnisku. Potem mieliśmy pojechać razem do Chichén Itzá. Kiedy byliśmy już nad Jukatanem, zauważyłem, że całe połacie lasów i wiele miejscowości były zniszczone przez huragan, a po ulicach jeździło dużo wojska. Tu rzeczywiście coś się działo. Poza transportami wojskowymi na drogach praktycznie nie było ruchu.

Samolot wylądował jednak z trudem, bo gdy znaleźliśmy się bliżej do lotniska, nagle zaczęło mocno wiać. Kiedy tylko maszyna dotknęła płyty lotniska, pilot zaklął siarczyście, zapomniawszy, że ma włączony mikrofon. Zrozumieliśmy, że było z nami krucho. Teraz już rozumiałem, dlaczego Benitez kazał nam lecieć na dwie tury. Tu naprawdę się coś działo.

Kiedy weszliśmy do hali przylotów, Angela rzuciła się mi na szyję

– Kuba, tak się martwiłam... – wyszeptała mi do ucha, tuląc się do mnie z całej siły. Stałem jak słup i nie wiedziałem, jak się zachować. Przecież dzisiaj rano sama powiedziała mi, że mamy udawać, że się nie znamy lepiej niż pozostali. W końcu objąłem ją ramieniem i też przytuliłem.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz