I.3.

212 25 14
                                    

– Dzień dobry, panie kolego – usłyszałem głos rektora. – Proszę podejść bliżej – zaprosił mnie gestem ręki.

– Dzień dobry – przywitałem się. Powstrzymałem się od tytułowania obu, bo nie miałem pojęcia, kim jest ten drugi gość. Niewysoki śniady brunet wyglądał mi na zagraniczniaka. I nie pomyliłem się.

– Dzień dobry – odpowiedział mi po polsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. – Nazywam się Simón Benitez y Arias. Pracuję dla Europejskiego Biura Światowej Organizacji Zdrowia. Od kilku lat jestem oddelegowany do Biura Łącznika w Warszawie – wyjaśnił.

– Witam pana. Czym sobie zasłużyłem na to zaproszenie? – spytałem, choć słysząc nazwę WHO od razu przypomniałem sobie o tajemniczej Angeli i jej wizycie u mnie ponad dwa tygodnie wcześniej. Na samo wspomnienie jej boskiego ciała przeszedł mnie znajomy dreszcz. Musiałem jednak błyskawicznie się opanować, bo nie tylko byłem w biurze rektora, ale przyglądał mi się tajemniczy gość z WHO. Przynajmniej on tak twierdził.

– Nie będę owijał w bawełnę – odpowiedział mój rektor za swojego gościa. – Proszę siadać, panie doktorze, sytuacja jest poważna, ale pan Benitez y Arias zaraz panu wszystko wytłumaczy. – Usiedliśmy wszyscy trzej na fotelach przy niskim okrągłym stoliku. – Życzy pan sobie kawy?

– Poproszę – uznałem, że na sucho tego nie przełknę, a głupio było poprosić szefa wszystkich szefów na uniwersytecie o coś mocniejszego.

– A może jednak coś mocniejszego? – spytał rektor, jakby czytając mi w myślach, wyciągając z szafki butelkę markowej whisky. – O kurwa, to już musi być gruba sprawa... - przemknęło mi przez myśl.

– To może kawę z wkładką – zaproponowałem konsensus, widząc, jak mój najwyższy szef się męczy, bo ewidentnie był zdenerwowany i chciał się napić, a głupio było mu chlać w pracy przy podwładnym i zagranicznym gościu z agencji międzynarodowej.

– Świetny pomysł – rektor się ucieszył, podniósł słuchawkę swojego telefonu i po chwili powiedział: – Trzy kawy, pani Basiu. I mleko osobno, proszę. – A potem odłożył słuchawkę.

Po kilku minutach przyszła do nas sekretarka z tacą, na której miała trzy filiżanki wypełnione w trzech czwartych kawą i mały dzbanuszek z mlekiem.

– Częstujcie się panowie – zarządził rektor, jako gospodarz. Wziąłem sobie filiżankę, dolałem do kawy trochę mleka, a szef podał mi butelkę. – Niech pan sobie nie żałuje, panie doktorze – puścił do mnie oko. Dolałem trochę whisky do kawy. Na oko może kieliszek. Zamieszałem i spróbowałem. Dawało kopa. Gość poszedł w moje ślady, a rektor nie dodawał w ogóle mleka, tylko dopełnił swoją kawę wysokoprocentowym trunkiem i od razu upił spory łyk. Chyba tylko na to czekał.

– Słucham więc szanownych panów – zwróciłem się do obu. – Czemu zawdzięczam to zaproszenie? – Spojrzeli po sobie i odezwał się gość rektora:

– Jak pan pewnie słyszał, w Meksyku mieliśmy niedawno tajemniczy huragan.

– Mieliście? Pan jest Meksykaninem?

– Jestem – potwierdził. – Słyszał pan o huraganie Maya, panie doktorze?

– Słyszałem, jak każdy. Ale nie rozumiem, w czym mógłbym pomóc. Nie jestem meteorologiem.

– To prawda. Ale jest coś jeszcze. Zaraz po huraganie na Jukatanie rozpoczęła się jeszcze bardziej tajemnicza epidemia. Ludzie wymierają masowo. Musieliśmy odciąć półwysep kordonem sanitarnym. O tym na szczęście nie usłyszy pan w mediach, chociaż nie wiem, jak długo... – westchnął.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz