III.4.

139 17 0
                                    

Nélson zawiózł nas do San Felipe Nuevo, wioski położonej najbliżej Chichén Itza, która, co dziwne, prawie w ogóle nie została zniszczona szalejącym tam miesiąc wcześniej huraganem. Może dlatego, że wszystkie zabudowania były kamienne, a epicentrum huraganu było niedaleko.

– I jak to pan wyjaśni, doktorze Berger? – spytałem kolegę-meteorologa.

– Nic prostszego, koledzy – zachichotał Anglik – Epicentrum jest zwykle oszczędzane przez huragan. A ten i tak był nietypowy, gwałtowny, jak żaden, ale szybko się skończył i miał niewielki zasięg.

– Ale jednak wirus ich nie oszczędził. Ci ludzie chorują tak, jak wszyscy inni... – westchnął Tim.

– Nie wszyscy i nie jak wszyscy. Akurat w tej wiosce mało kto choruje – wtrącił Nélson, który, jak się okazało, całkiem nieźle mówił po angielsku.

– Może mamy tu do czynienia z kombinacją dobrych genów, które dają im odporność. Tym się powinni zająć nasi lekarze i wirusolodzy – zauważyłem.

– Prawda. My mamy do znalezienia coś innego. Teraz jesteśmy archeologami – potwierdził Tim.

Kamienne zabudowania przypomniały mi, gdzie przyjechaliśmy. To nie była zwykła meksykańska wioska, tylko miejscowość, która tysiąc lat wcześniej należała do świątyni. To było jedno wielkie żywe stanowisko archeologiczne. Tutaj kiedyś mieszkali ludzie, służący kapłanom bogów Chaaca i Itzamny. Karmili ich, ubierali, liczyli na ich opiekę i pośrednictwo w rozmowach z bogami. Niektóre domy miały podpiwniczenia z wapiennych kamieni pochodzących z tamtej epoki. Nie musiałem zamawiać datowania, żeby to widzieć. Szczerze mówiąc, nie mogłem się już doczekać, kiedy będziemy mogli pójść do piramid. Gdyby nie ta epidemia, pierwsi byśmy tam polecieli z Timem. A tak musieliśmy czekać na pozwolenie.

– Timothy, dzwoniłeś do Haynesa? – spytałem przyjaciela, który przecież mi obiecał, że spróbuje się skontaktować z naszym guru wiedzy o Mezoameryce.

– Dzwoniłem. Wściekł się, kiedy mu powiedziałem, gdzie jestem... i że ty też tu przyjechałeś.

– To akurat nic nowego. Pamiętasz naszą pierwszą wyprawę z nim tutaj? – zachichotałem. Tim skinął głową. On też by tego nie zapomniał...

Osiem lat wcześniej, lipiec 2011, lotnisko w Meridzie.

– Panie profesorze, Tim gdzieś zniknął – krzyknąłem w panice, bo zaraz mieliśmy autobus, który miał nas zawieść do Chichén Itza, a nie mogłem nigdzie znaleźć mojego przyjaciela.

– Kto? – Haynes wyglądał, jakby nie był w stanie przejąć się tym, że zgubił w Meksyku doktoranta.

– Timothy Jimenez – powtórzyłem wyraźnie. – Nie ma go.

– Nic mu nie będzie. Zna hiszpański, poradzi sobie – burknął profesor i skupił się na wyglądaniu autobusu. Pojazd wątpliwej sprawności (a na pewno bez klimatyzacji) podjechał niedługo.

– Tima nadal nie ma – marudziłem.

– Pewnie dopadła go zemsta Montezumy – zachichotał profesor nie zrażony moim zacięciem.

– Co??? – Profesor był przecież racjonalnym człowiekiem i wiele razy to udowodnił. Nie rozumiałem, czemu mówił mi o jakiejś wyimaginowanej zemście nieżyjącego od prawie pięciuset lat władcy Azteków.

– Sprawdź w kiblu – odparł Haynes i po chwili roześmiał się na całe gardło. Musiałem mieć głupią minę, bo asystentka profesora podeszła do mnie i wyjaśniła:

– Jak ty się uchowałeś, że nie słyszałeś dotąd o biegunce podróżnych? Tim coś jadł, od kiedy przyjechaliśmy do Meksyku? – spytała.

TO JUŻ BYŁOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz