Rozdział 6

42 0 0
                                    

Wyjrzał przez szybę. Dopiero co podjechali bliżej, więc był zaskoczony gdy okazało się, że całą posesję otacza sześcio, siedmio metrowy szary mur. Co kilkadziesiąt metrów wystawała kwadratowa wieża na jakieś pięć metrów. Na najbliższej zauważył czarne zarysy ludzi, na tle ognia, najprawdopodobniej z ogniska, które paliło się na każdej z nich.
Wjechali na kamienisty podjazd, prowadzący do bramy. Jungi zaniemówił. Brama ta, nie była zwykłymi stalowymi skrzydłami, jaką miał na działce. Wyglądała, jak żywcem wyjęta z czasów sprzed średniowiecza. Wznosiła się na wysokość dwunastu metrów, a po obu jej stronach stały dwie potężne, kwadratowe wieże, tak jak brama i mur, zbudowane z olbrzymich bloków ciemnoszarego kamienia. Nad drogą unosiła się ciężka, żelazna krata, a za nią, oparte o ściany były dwa ogromne, prostokątne oddrzwia. Samochód zatrzymał się centralnie pod kratą, a z drzwiczek przed nimi wyszedł ubrany w ciemnoszary mundur mężczyzna, najwyraźniej z zamiarem sprawdzenia, kto jedzie. Wystarczyło jednak, że spojrzał na twarz kierowcy, żeby się wycofał. Samochód ruszył. Jechali po żwirze, przez plac, rozświetlony przez regularnie ustawione latarnie, rzucające ciepłe, aczkolwiek jasne światło na drogę i alejki spacerowe, poprzetykane drzewami.

W oddali widniała wysoka, zapierająca dech w piersi budowla, od przodu przypominająca klasztor, lecz rozszerzająca się na obie strony. Zauważył, że ma trzy, może cztery piętra, plus poddasze. Najwyżej umiejscowione okna i kilka pod nimi świeciły na żółto, reszta pozostała czarna. To pewnie pokoje dla mieszkańców pomyślał widząc w niektórych zasłony, lub rolety. Ściany również miały ciemny kolor. Nagle przebiegł po nim dreszcz. W każdym oknie były zamontowane kraty. Przed dużymi, szerokimi na cztery piętra, i wysokimi na trzy piętra (wliczając parter), drzwiami żwirowa dróżka robiła małe rondo wokół fontanny i zawracała. Samochód zatrzymał się bokiem do nich. Wysiedliśmy, a policjant usiadł przy kierownicy i odjechał.

Lewe skrzydło otworzyło się przed nimi, a gdy przestąpili próg zamknęło delikatnie szurając po kamieniach. Znajdowali się w holu sięgającym poddasza. Około czterdziestu metrów długości i dziesięciu szerokości. Na końcu znajdowały się schody, najpierw prowadzące w stronę ściany na wysokość pierwszego piętra, a potem rozchodziły się na boki i łączyły z korytarzem na drugim. Były przymocowane do ścian za pomocą podpór, w taki sposób, że była pod nimi wolna przestrzeń. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające, kolejno od jego lewej: iglaście zielonego węża w zielonobrązowe plamy plującego czarnozieloną substancją, z której unosił się zgniłozielony dym, rdzawoczerwonego smoka z żółtoczerwonym podbrzuszem, z otwartą paszczą, ale nie było widać jej od środka, ponieważ przesłaniał ją wydobywający się z niej pióropusz mocno czerwonych, połyskujących płomieni, gryfa mającego tylne nogi konia, przednie orła, szyję końską pokrywały białe pióra, tak jak głowę, i kończyły się dopiero mniej więcej w połowie, między orlą, a końską częścią ciała, łagodnie przechodząc w wiśniowo brązową maść konia. Wszystkie nogi były oparte o brązowoszarą skałę. Z jego boków wyrastały dwa potężne, uniesione do góry ogromne orle skrzydła, a orla głowa wielkości końskiej skierowana była w niebo. Oczy miał przymknięte, a matowo złoty dziub otwarty. Czwarty przedstawiał syrenę na skale na morzu w nocy. Przyjrzał się uważniej. Miała...
- Za mną. Zwiedzać będziesz później.

Głos Czapki podziałał na niego, jak bicz, wytrącając z oszołomienia. Poprowadził go po schodach, w prawo, a następnie wskazał pierwsze, zresztą otwarte na oścież, drzwi, które zamknął za chłopcem. Obydwaj stali teraz w gabinecie dyrektorskim, zupełnie jak w szkole. Czerwony, sztywny dywanik leżał na środku gabinetu, jakby ktoś zakupił go myśląc, że pokój będzie dwa razy mniejszy. Po obu stronach stały wypełnione teczkami wiśniowe regały. Taki sam kolor miało biurko i krawat siedzącego za nim mężczyzny. Fotel, na którym siedział, zaczynał się ciemnym brązem na dole, tuż nad podłogą, a idąc w górę jaśniał, by skończyć odrobinę jaśniejszy, niż skóra jego właściciela. Pokój nie miał okna. Z tyłu stała również wiśniowa szafa zamknięta na wystający z zamka klucz. Siedzący za biurkiem krawaciarz, tak dobrze wpasował się w wystrój, że, mimo iż chłopiec go zauważył, podświadomie przyjął go za fragment wnętrza. Teraz dopiero zauważył ową "żywą ozdobę" i zamarł. Powód tej reakcji wstał i powiedział niskim, nieprzyjemnym i władczym głosem:
- Nazywam się Jerzy Jarosińczak i jestem dyrektorem tej placówki. Wiem, jak się nazywasz Jungi i co się stało - spojrzał na Czapkę. - Jednak nie wyraziłem zgody na przyjęcie tutaj tego dziecka. Nie pozwalam mu, na przebywanie w tym miejscu. Odeślij go.

Prawdy - to co musicie wiedzieć. [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz