battle cries

420 49 39
                                    

I kiedy odchodzę to wiem, że przetrwałem wojny
Ale to skrzypienie, które słyszysz w moich kościach to nie ból, to aplauz
No weź kochany, proszę, nie zaczynaj
Odśpiewaj swoje nuty, odegraj swoją część
Potem odejdziemy
Byliśmy bogami
Z tobą mógłbym wzywać bogów i gwiazdy
Patrzeć jak odgrywają sztuki, które napisaliśmy z pamięci
I śmialibyśmy się z cieni naszych strachów
Byliśmy dziećmi.

===

Lato nareszcie dobiegało końca.

Po pierwszej potyczce kolejne posypały się na nich jak podatki na chłopów-przekroczyli rzekę za odzyskanymi ziemiami, tam już czekali kolejni Tenebryjczycy. Za nimi kolejni. A później znowu.

Zbliżali się do granicy, chociaż tyle-zamierzali odbić tyle Venandii, ile zdołają, a później pojechać przez Aquilę. Wyżywić dwudziestopięciotysięczne wojsko nie było łatwo.

Tyle dobrego, że z każdym kolejnym oddziałem, który okupował pobliskie ziemie, siły Tenebrii się zmniejszały. Sporo żołnierzy, słysząc o porażce z Iqu uciekła w głąb kraju, lub została tam wezwana-Lucyfer mobilizował wojska. Nie obchodziły go już chaty w granicach Venandii, dalej oblegał granicę Nubisu, ale teraz szykował się też na starcia w Tenebrii.

Wciąż żyli. Obaj. Nie zapowiadało się, że któryś ma w najbliższej przyszłości zginąć.

Venandyjczycy już nie skakali kolegom zza granicy do gardeł i na odwrót. Tu też był progres. Jeszcze tego brakowało, by tracić życia w walce z Tenebrią i zdrowie w walce z własnymi współtowarzyszami.

Musieli jakoś ze sobą żyć.

-Wrynn.

Castiel uniósł brwi, gdy wchodził do namiotu-słyszał przekleństwo męża już na dworze.

-Tu są dzieci.

Blondyn uniósł nieco głowę, ale zaraz znów ją spuścił.

-Jack? Jedno dziecko.

Zszywał się, siedział na ich łóżku i zszywał sobie lewe ramię. Igła ciągle mu się wyślizgiwała, albo kłuła tam, gdzie nie powinna. Umył się już po najmniejszej jak dotychczas potyczce, pojechali ledwo z czterdziestoma żołnierzami, zginęło tylko dziesięciu.

-Czemu nie pójdziesz z tym do medyka?-Castiel uniósł brwi, kładąc jedzenie na stoliku. Jack od paru dni nie musiał przynosić im kolacji, jadali to, co wszyscy.

-Jest kolejka. Zrobię to sam.-znów syknął, kłując się niepotrzebnie w skórę.-Zale tec!

-Daj.-brunet westchnął cicho, wycierając ręce w spodnie-on też był już przebrany, miał zamiar usiąść, by przyciąć sobie włosy, ale musiał idiocie pomagać. Kucnął, wyciągając rękę po igłę.-Będzie szybciej.

Dean coś tam marudził, ale oddał mu narzędzie, nie miał wyjścia-Castiel zmrużył oczy, by przyjrzeć się ranie. Przecięcie, proste, od ostrza.

-Zbroja cię nie ochroniła?-zapytał, wbijając czubek igły w skórę. Dean skrzywił się nieco na twarzy.

-To od siekiery.-odparł.-Przebiła naramiennik jak drewienko.

-Od siekiery?-Castiel uniósł wzrok, zaraz znów patrząc się na ranę.-Dobrze, że jeszcze masz rękę.

-Ta, drasnęło tylko. Już?

-Nie. Nie kręć się.

Uniósł głowę, wzdychając z poirytowaniem.

-Tec.-mruknął pod nosem. Castiel lekko ukłuł go igłą za karę.

-Słyszałem.-poprawił nadgarstek. Dean przyglądał się jego lewej dłoni przez dłuższą chwilę. Uniósł palec, wskazując na mocne przetarcia, ledwo zasklepione.

Ziemia ObiecanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz