the calling

441 61 24
                                    

Ponieważ jestem pomiędzy wypiciem kolejnego kieliszka, a przyznaniem, że znowu wypiłem za dużo
I obiecuję, że napiszę ci, że cię kocham
Z moimi palcami obejmującymi twoją śpiącą dłoń
Kiedy ten lis zawyje, ja zawyję z nim
W jego płaczu, odnajdę swój koniec
I kiedy w końcu będę myślał, że już wszystko ze mną dobrze, odwiedzisz mnie
I wszystko wydarzy się odnowa, ty zdarzysz mi się od nowa
Oprzyj niebo na swoich barkach
Nie mogę się doczekać, by ci pokazać, jak dużo możesz znaczyć
Pozwól, by nadszedł deszcz
Pozwól, by deszcz spadał, ukochany
Nie słyszysz, jak cię wzywa?
Wzywa cię, wzywa... Ta ulewa..

===
Anya Robertson prawie oberwała łukiem, który niósł jakiś Nubijczyk-uchyliła się, niemal kucając, poprawiła w rękach wielki miecz. Konie zarżały, gdy musiała je minąć, jakiś giermek śmignął przed nią, niosąc w rękach bukłak z wodą. Ziemia ugniotła się pod naporem tysięcy stóp i kopyt, wyznaczała głębokie ślady podróżnych. Woda zbierała się w dziurach zostawionych przez końskie podkowy.

Chlusnęła nią lekko, gdy przebiegała koło namiotu Nubisu, weszła jedną nogą w kałużę-miecz jej ciążył, ścisnęła go mocniej. Słońca schowały się za chmurami, przynajmniej tyle.
Ktoś przeklął na nią soczyście, przeprosiła przez ramię. Konnica jechała ze wszystkich stron, konie odganiały się od much wielkimi ogonami. Dotarła, wreszcie, w tym huku i zamieszaniu. Jej pani odetchnęła z ulgą, gdy ją zobaczyła.

-Masz?

Anya podała jej miecz, kobieta wyciągnęła go nieco z pochwy, by zobaczyć ostrze.

-Dwukrotnie ostrzone, pani.-schyliła głowę.

-Dobrze. Szybko, moja zbroja.

Dziewczyna uniosła ręce, by poprawić wszystkie wiązania. Miecz tkwił już przy boku wojowniczki, uniosła głowę, by zerknąć w niebo. Długi warkocz opadł jej na plecy.

-Oby nie padało.-powiedziała.-Zostań w namiocie, słyszysz, An? Cokolwiek się nie wydarzy.

Anya pokiwała głową.

-Tak jest, pani.

Skończyły poprawianie zbroi, Lia założyła hełm i zacmokała na swojego konia-weszła na niego, usadowiła się w siodle. Anya podała jej wodę.

-Wróć zdrowa, pani. Będę modlić się o twój powrót.

Lia spojrzała za siebie, na miasteczko, w którym już podniesiono alarm.

-Módl się o siebie, dziewczyno.-odparła.-Mi nic tam nie pomoże.

Odjechała, Anya wyszła na drogę, by za nią spojrzeć. Serce jej waliło.

-Mixcoatlu, proszę...-zamknęła oczy.-Niech wróci cała i zdrowa.

Odsunęła się z drogi, gdy usłyszała za sobą parsknięcie-niemal się przewróciła, książę złapał ją za ramię, schylając się ze swojego konia.

-Jak ci na imię?

Przełknęła ciężko, stając nieco prościej.

-Anya, Wasza Wysokość.

-Komu służysz?

Mimowolnie spojrzała na oddalającego się konia.

-Lii Rednej, Wasza Wysokość.

Dean przytaknął, wyprostowując się w siodle.

-Schowaj się do jej powrotu. Wyruszy razem ze mną.

Anya schyliła pokornie głowę.

-Tak jest.

Castiel spojrzał w niebo, prowadząc konia powoli wśród tylu ludzi-dołączył do Deana, trzymając lejce w jednej dłoni.

Ziemia ObiecanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz