Żegnaj, mój mężczyzno
Gdzie ty idziesz, ja nie pójdę
Gdzie ty zmierzasz, nie zmierza nikt
Gdzie ty idziesz, jest zbyt zimno.===
Nie było tak źle.
Tenebria broniła się, jak mogła, bez wątpienia-każda kolejna bitwa była wyzwaniem, mniejszym bądź większym, ale wyzwaniem. Armia Lucyfera była rozproszona po mapie, nie mogli uderzyć z całą mocą. Nubis i Venandia szli dalej, przedzierając się do Malum, chociaż droga była męcząca, a pogoda niewdzięczna, szli dalej.
Z każdym kolejnym postojem było coraz bardziej jasne, dlaczego w ogóle do tej wojny doszło.
Nikt nie doceniał wielkiego kraju na południu, właściwie, całkowicie słusznie-nie znano tu szczęścia, jedynie walkę, cierpienie, a duża ilość ludności nie przekładała się na siłę militarną. Nie byli dobrze wyszkoleni, nie mieli odpowiedniej techniki. Armia kryminalistów i dezerterów, doskonale zorganizowane oddziały Północy rozbijały jej szeregi jak fala wstępująca na brzeg.
Nikt nie brał Tenebrii na poważnie.
Lucyfer był ambitny, rozpoczął ekspansję i zaatakował w odpowiednim momencie, ale to nie mogło mu wystarczyć. Nie był w stanie ich pokonać. Minęła jedna trzecia drogi do Malum.
W Venandii przedzierali się przez rzeki, bagna, pomniejsze pasma górskie, tutaj droga była płaska, jedynie poprzecinana drobnymi, brudnymi mokradłami. Bure wioski z kamienia wyłaniały się z mgły, podnosiły alarm. Rzadkie lasy dawały schronienie w najgorsze wichury.
Tracili rannych i słabych, którzy umierali w nocy, we śnie. Pojedynczy żołnierz, może dwóch naraz. Drżeli z zimna, zapadali w głęboki sen, nie zdołali udźwignąć wilgotnego, lodowatego klimatu. Konie szły coraz wolniej. Mimo wszystko, nie było tak źle, jak Dean się tego spodziewał.
Lucyfer potrzebował czasu, by przeprowadzić odpowiednią obronę. Dali mu go aż nadto.
Zwiadowca przyszedł pod wieczór, mówiąc o tabunie wojsk na południu-czekali na nich paręnaście kilometrów dalej, już rozbili obóz. Ilu? Tysiące, co najmniej dziesięć.
Podziękowali mu i odesłali z namiotu.
Dziesięć tysięcy Tenebryjczyków, ułamek wojska Lucyfera, nawet po tylu stoczonych bitwach. Oni mieli ledwie piętnaście.
Pięć tysięcy, które Dean odesłał z Gordonem, bardzo by im się teraz przydało.
A żołnierze byli coraz bardziej zmęczeni.
Stoczyli już tyle walk, tyle potyczek-za każdym razem szli na śmierć, za każdym razem wracali. Dean prowadził ich w sam środek piekła i ich z niego wyciągał. Wszyscy chcieli już do domu, chociaż pojęcie to mogło ulec zmianom. Mieli w armii nowe pary.
-Przestań się zamartwiać.
Uniósł głowę, siedział przy biurku-Castiel wszedł do ich namiotu, niosąc trochę jedzenia. Podał mężowi bochenek.
-Nie zamartwiam się.
-Zamartwiasz. To widać.-brunet uśmiechnął się słabo.-Poradzimy sobie. Pamiętasz Bitwę pod Melianą?
Dean skrzywił się na twarzy, rwąc kawałek chleba.
-Wolałbym nie.
Owszem, wychodzili z nich cało, względnie, bo zawsze potrzebowali paru szwów, ale to nie oznaczało, że zapominał. Do Latry szły tylko kolejne wiadomości i liczby: wygraliśmy, osiemset ludzi poległo. Wygraliśmy, kolejne sześciuset. Ale wygraliśmy.
CZYTASZ
Ziemia Obiecana
FanfictionWyczerpane własnym konfliktem królestwa muszą zjednoczyć siły w obliczu wspólnego wroga-plan jest prosty, wykonawców dwóch, a największym zagrożeniem nie to, jakie bitwy razem stoczą, a ich własne małżeństwo. Dean, Pierwszy Syn Venandii, oraz Castie...