burn, butcher, burn

413 47 42
                                    

Słyszę, że przetrwaliście?

Rozczarowujące.

===

Castiel zdecydował, że powinni trzymać się źródeł wody-strumyk płynął dalej, leniwie, wąsko, ale płynął. Gdzie woda, tam ludzie, miasta, możliwości zdobycia jedzenia i broni, zorientowania się, gdzie w ogóle są.

Dean szedł z tyłu, z opuszczoną głową, dłonią na rękojeści miecza. Brunet prowadził konia za lejce, dawali jej odpocząć. Na nic im wykończona dźwiganiem klacz.

Venandyjczyk uniósł wzrok na szare niebo, mrużąc oczy. Nie widział słońc od wielu dni, chmury szczelnie pokrywały całą Tenebrię. Przyzwyczaili się nieco do chłodu, ale wciąż czasem drżał.

Starał się nie dopuszczać do siebie niemal żadnej myśli, ale, idąc przed siebie, nie potrafił uciszyć umysłu-zerknął na plecy Castiela, zaraz odwracając głowę.

Powinni byli obaj zginąć. Co z nich za dowódcy? Ich wojsko płonęło, a oni uciekli do lasu.

Chciał wierzyć, że zabicie Lucyfera oczyści ich dobre imię, może nawet sumienie, ale nie miał wielkich nadziei. Był to jednak jedyny cel, który mogli obrać. Gdy wypełnią ostatnie zadanie, cóż.

Jak to zrobią? Odetną mu głowę? Ugodzą mieczem w serce? Chciał patrzeć mu w oczy, gdy Lucyfer Perdere zginie. Widzieć ostatnie światło, które tak często towarzyszyło mu na polu bitwy.

Mogą nie mieć dość czasu, by się tym cieszyć. Może będą musieli zrobić to szybko. Może Castiel posłuży się łukiem.

Ciekawe, czy Sam już wiedział. Czy razem z Jess przechodzą żałobę, czy Latra jest pogrążona w ciszy. Czy ojciec się przejął. Zapewne nie.

Byli dwoma chodzącymi trupami, z nazwiskami osób, które powinny leżeć na stosach po rzezi, przemierzającymi powoli zamarzniętą Tenebrię. Kiedy zabiją Lucyfera i zginą, wyświadczą światu aż trzy przysługi naraz.

Castiel mruknął, że zbliżają się do miasta, gdy zapadał już zmrok.

To było znacznie większe od Hollis, bogatsze-strumyk wpadał tu do większej rzeki, płynącej ze wzgórz północy. W oddali majaczyły rybackie okręty.

Wsiedli na konia. Castiel ukrył łuk pod swoim okryciem, złapał lejce, cmokając na zwierzę.

-Potrzebujemy noclegu i określonego kierunku marszu.-powiedział cicho, gdy przemierzali równinę, wiatr rozwiał mu nieco włosy, zimne, wilgotne powietrze wycisnęło maleńkie łzy z ich oczu.-Rano ruszymy dalej.

Dean milczał. Nie musiał się zgadzać, Castiel nie potrzebował jego zgody. Robili, co musieli.

Wjeżdżając do miasta zwolnili, klacz zarżała, ludzie schodzili im z drogi. Tutaj było znacznie głośniej, rozmowy wrzały na ulicach, dzieci przebiegały im przed nosem, skrzyczane przez matki. Castiel pozostawał czujny, Dean rozglądał się, zaciągając jedynie kaptur na głowę. Oparł dłonie na bokach męża, by nie spaść.

Bez słowa zatrzymali się przy pierwszej możliwej karczmie, byli zbyt wyczerpani, by szukać dalej-brunet przywiązał klacz, nieufnie zerkając na przechodniów. Parę koni stało kawałek dalej, ale nie mieli pewności, czy jeszcze zobaczą swojego.

Dean wszedł pierwszy, nie czekał, nie upewniał się, czy jest bezpiecznie. W środku było ciepło, zdecydowanie cieplej, przyjemny gwar rozmów ukoił wyczerpane zmysły.

Wyciągnął z kieszeni jednego taya, kierując się do baru, ale Castiel złapał go za łokieć, przyciągając bliżej.

-Nie stać nas na głupoty.

Ziemia ObiecanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz