dream is collapsing

444 49 54
                                    

Sen się załamuje.

===

Zamrugał powoli, niezadowolony z powrotu własnej świadomości. Był otulony kołdrą po samą szyję, ale nadal nagi, widział w półmroku Castiela na skraju łóżka. Już był w pełnej zbroi.

-Niedługo ruszamy.-opuścił dłoń na ramię blondyna, skryte pod pościelą.-Jack przyniósł śniadanie.

Dean otworzył oczy nieco szerzej, nie zdążył się odezwać.

-Przykryłem cię.-uspokoił go, wstając.-Chodź, musisz się ubrać.

Zamrugał, obserwując, jak brunet odchodzi. Przewrócił się na plecy, przetarł twarz dłońmi.

Ubrał się bez słowa, zjadł odrobinę, nie miał siły na więcej, nigdy wiele nie jadł przed bitwą. Przytknął kielich do ust, odrobina wina oczyściła mu umysł.

-Oddziały są prawie gotowe.-Castiel mruknął, stając naprzeciwko niego, by poprawić mu wiązania. Dean dopił resztę wina, kiwając głową.-Nic nie widać w tej mgle. Miejmy nadzieję, że nas nie otoczą.

Zacieśnił naramiennik, Dean nie mógł sam tego zrobić. Blondyn oparł się tyłem o biurko, patrząc na niego w milczeniu przez długie sekundy.

-Moja matka?-zapytał cicho. Castiel nie uniósł wzroku znad jego zbroi.

-Jedzie z nami.

Przytaknął. Spodziewał się tego.

Wyszli przed namiot, rozeszli się na dwie strony.

Nie widział nawet, że już świt, nic nie przedostawało się przez mgłę, jedynie nikła poświata, obecna również nocą-brnął przez to gęste powietrze, wydawał kolejne rozkazy, oddychając ciężko. Nieważne, ile bitew stoczyli, ile razy jechał do walki, strach nie malał. Ale jemu nie wolno było się bać. Nie teraz.

Dosiadł konia, para uciekała mu z ust, palce skostniały na rękojeści miecza. Uniósł głowę, prowadząc żołnierzy na front.

Szara trawa, szare niebo, nie widział wroga, dopóki nie stanęli na polu-bezkształtna masa majacząca w ciemności, rżenie koni, szczęk żelaza. Zacisnął szczękę, mocniej złapał lejce.

-Odwołaj łuczników.-powiedział do męża, gdy ten powoli zbliżył się na swoim koniu. Castiel zmrużył oczy, patrząc na przestrzeń dzielącą ich od Tenebryjczyków. Ciemne włosy rozwiał delikatny wiatr. Przytaknął.-I utrzymaj pozycję. Nie wiemy, ilu dokładnie ich jest.

Poruszył ustami, jakby przeklinał. Nigdy nie walczyli w takich warunkach, przy tak złej widoczności, na nieznanym terenie. Równie dobrze mogli jechać prosto w pułapkę.

Widział matkę przelotnie, Benny'ego też, minęli się-przed bitwą nie było czasu na zbędne ceregiele, nie mógł z nimi porozmawiać, nie mógł...pożegnać się. Za każdym razem jechał tam ze świadomością, że może nie wrócić. Za każdym razem pożegnania wydawały się niewystarczające. Ile jeszcze mogą mieć szczęścia? Nazwisko nie chroniło go od miecza.

-Zabezpieczę flankę.-Castiel zerknął mu w oczy, obrócił głowę: jego wierzchowiec był niespokojny, błądził w miejscu.-Przebij się przez środek. Dasz nam znak do ataku.

Dean przytaknął, przygryzając nerwowo wargę. Castiel zawrócił konia, chciał odjechać.

-Cas?

Zwolnił, spojrzał na blondyna przez ramię. Dwa metry dalej, a mgła już go pochłaniała.

-Widzimy się po wszystkim.-Dean odetchnął krótko.-Tak?

Brunet pokiwał głową.

-Tak.

Ziemia ObiecanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz