farawell wanderlust

340 49 34
                                    

Chodź diable, chodź, zaśpiewała, zawołaj mnie po imieniu
Załatwmy to na zewnątrz, ponieważ jesteśmy tacy sami
Nasz bóg nas opuścił, zostawił nas, zamiast tego
Chwyćmy za broń, weź moją dłoń, chodźmy tanecznym krokiem na śmierć

Żegnaj zamiłowanie do włóczęgi, byłeś łaskawy
Przeprowadziłeś mnie przez ten mrok ale pozostawiłeś mnie w tyle
Dowidzenia osobo, którą błagałeś mnie, abym był
On jest wyczerpany, on jest martwy
A teraz spójrz dokładnie na to, co mi zrobiłeś.

===

Potarł dłonie o siebie, drżąc z zimna-spróbował ocieplić je oddechem, ale para od razu uciekła w górę, nic mu to nie dało. Skostniały, cały skostniał.

Przełknął ciężko, poprawiając ledwo tlący się ogień, właściwie rozżarzone drewienka, które nijak nie mogły go ogrzać. Nie mogli rozpalić większego, i tak ryzykowali.

Objął się ramionami. Był tragicznie głodny, wykończony, niewyspany. Nie mogli spać tej nocy, zamarzliby.

Trzasnęło z prawej, ktoś nastąpił na gałąź-uniósł głowę, chwycił za miecz. Castiel uniósł uspokajająco dłoń.

-Nikogo tu nie ma.-powiedział zdartym głosem, ledwo stał o własnych siłach. Niósł własną broń przygotowaną do ataku.-Jakieś dwa kilometry na zachód jest miasteczko.

Dean zacisnął szczękę, by zęby mu tak nie zgrzytały.

-Widziałeś naszych?-zapytał cicho, jakby nie chciał znać odpowiedzi. Castiel pokręcił głową.

-Nikogo. Nie wiem, co się stało z...z tymi, którzy przeżyli.-odwrócił wzrok, podążając nim w stronę, z której przybiegli. Dean zaciągnął go w głąb lasu, dopiero tu się uspokoił i od tego czasu głównie milczał.-Musimy ruszać.

Dean zgasił ogień.

Parę godzin po świcie, wcale nie było cieplej, niż w środku nocy. Wtedy tylko Cas miał coś poza koszulą na ramionach, swój nubijski strój, użyczył go Deanowi na czas swojej wyprawy na skraj lasu. Blondyn otulił się mocniej materiałem, który brunet zdążył zabrać w czasie ucieczki.

Nie docenili Tenebrii.

Kurwa, kiedy się nauczą? Nikt nigdy nie brał Tenebrii na poważnie. Nie sądzili, że był ku temu powód. Naiwnie wpadli w najprostszą pułapkę świata, opóźniony atak. Tenebryjczycy poświęcili ponad tysiąc ludzi na polu bitwy, ale całkowicie rozbili ich wojsko w obozie.

Poczuli się tu zbyt swobodnie, zbyt bezpiecznie. Zostawili otwarte drzwi z nadzieją, że nikt nic nie ukradnie.

Pociągnął nosem, będzie chory. Było lodowato.

Ruszył za Castielem, stawiając monotonnie kolejne kroki wśród poplątanych korzeni i mchu. Drzewa trzeszczały nieprzyjemnie, jakby miały się na nich zawalić. Zrównał się z brunetem.

-Cas?-zapytał cicho, opierając dłoń na rękojeści miecza.-Przykro mi z powodu Jacka. Byliście blisko, a...

-Bądź ciszej.-Castiel zerknął w bok.-Musimy dotrzeć do tego miasta niezauważeni.

Dean spuścił głowę, rezygnując. Nie teraz.

To było tak nierealne, tak niemożliwe, nie czuł, jakby teraz żył, jakby to działo się naprawdę. Jeszcze dzień temu był w obozie, ze swoimi ludźmi, Castiel go budził. Jack przyniósł mu śniadanie.

Tak, Cas z pewnością był z dzieciakiem blisko, ale przecież nie on jeden, Dean chciał zabrać Jacka do Latry, wychować w zamku.

Jack to najbliższe, co kiedykolwiek będę miał, jeśli chodzi o dzieci.

Ziemia ObiecanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz