Rozdział 11 Part 1

401 47 8
                                    

Mimo faktu, że odrobiłam wszystkie lekcje wcześniej okazało się, że moja wrodzona tendencja do robienia wszystkiego źle musi się kiedyś odezwać i znalazłam zagubione zadanie z zaklęć gdzieś w pościeli. Robiłam je przed szkołą, po lewej stronie mając notatki, a po prawej miskę z płatkami. Wstałam wcześniej starając się nie wchodzić w drogę moim drogim zakochańcom w rezultacie od godziny okupowałam kuchnię machając współmieszkankom internatu które tam wchodziły. Zrezygnowana nabazgrałam odpowiedzi na arkuszu i wcisnęłam go do torby średnio dbając o to czy się pogniecie. Włożyłam pustą już miskę do zlewu i opuściłam internat. Była moim zdaniem zbyt słoneczna pogoda. Mrużyłam oczy a moja frustracja tym dopiero co rozpoczętym dniem wciąż rosła. Miałam dziś wyjątkowo parszywy humor i nic mi się nie chciało, ale to absolutnie nic. Szłam do szkoły wściekłym krokiem. Nawet nie zauważając gdy prześcignęłam Caleba i Ingrid trzymających się za ręce. Przynajmniej do czasu gdy nie wykrzyknęli entuzjastycznego "Cześć". Odmachałam im niedbale ręką i pognałam do szkoły.

Pierwsze dwie godziny praktycznie przecierpiałam robiąc skrupulatne notatki po czym wręcz pofrunęłam na lunch, gdzie spotkałam cały nasz stolik w komplecie. Jane słuchała monologu Andy'ego na jakiś pewnie zabójczo ciekawy temat, a dwie rude głowy, czyli Elliot i Alice, słuchali żartu opowiadanego przez Margaret. Przysiadłam się do stolika i postanowiłam przysłuchiwać się grupie. Dziewczyna zakończyła puentę której nie zdążyłam wysłuchać, ale żart chyba nie był najlepszy bo jedynym efektem na twarzy jej kompanów był lekki cwaniacki uśmiech. Margaret odwróciła się do mnie.

- O, hej Caroline! - zmarszczyła brwi. - A gdzie masz jedzenie? - Walnęłam się otwartą głową w czoło.

- Rety, masz rację! Jezu, moja skleroza to mnie kiedyś zabije. - Podniosłam się niechętnie z już lekko nagrzanego miejsca i powlokłam się do lady. W poniedziałki serwowali makarony i to prawie zawsze, według sprawozdania Alice. Nie byłam więc zdziwiona widząc carbonarę. Ucieszona, że może ulubione danie da radę poprawić mi humor ustawiłam się w kolejce i kurczowo trzymając tackę w rękach z przyjemnością wdychałam zapach smażonego boczku. Dlaczego wcześniej nie zwróciłam na to uwagi?

Wróciłam do stolika już z pełnym talerzem kątem oka dostrzegając stolik przy którym siedzieli Ingrid i Caleb. Otoczeni przez starsze dzieciaki które zdążyłam kojarzyć jako "tych popularnych" śmiali się na cały głos. Nagle Caleb zwrócił głowę prosto w moją stronę. Pomachałam mu nieśmiało ręką uzbrojoną w widelec i wróciłam do stolika.

- Do kogo machałaś? - zainteresowała się Alice. Wzruszyłam ramionami.

- Do Caleba. - dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

- Tego Caleba? Caleba od Ingrid aka Pan i Pani tej szkoły i nas wszystkich? - Parsknęłam śmiechem

- Nie słyszałam, żeby tak się nazywali, ale tak. - Ponownie wzruszyłam ramionami i zajęłam się swoim makaronem. Alice potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

- Czemu jesteś taka mało zainteresowana?

- Nie lubię się wtrącać się w życie innych. - Alice zaśmiała się prześmiewczo.

- Wybacz, ale to jest jak siebie nazywają "elita". Oni wręcz kochają jak się o nich mówi. Szczególnie on, bo przecież ona nie jest szlachetnie urodzona. - Na te słowa przeleciał mnie dreszcz, a mój wzrok z miejsca powędrował w górę.

- Co masz na myśli przez "szlachetne urodzenie"?

- Arystokrację. Rodzina Caleba są jednym z rodów w Radzie Siedmiu. Jego Ojciec jest radnym. - Momentalnie wytrzeszczyłam oczy. Nie może być. Nie, nie, nie!

- Jesteś pewna? - zapytałam już ciszej. Dziewczyna parsknęła. - Pewnie, że jestem! - Dziubałam w spokoju mój makaron, ale w głowie szalało mi tysiąc myśli naraz. Kątem oka dostrzegłam, że Margaret przygląda mi się zaniepokojona.

- Wszystko w porządku? - zapytała. Przybrałam na twarz sztuczny uśmiech.

- W jak najlepszym.

...

Na zaklęcia szłam jak w transie rozważając w głowie różne scenariusze. Mam nadzieję, że Ingrid nie powiedziała mu kim jestem ani, że sam się tego nie domyślił patrząc na mój medalion. Okazuje się, że przy nim muszę być milion razy ostrożniejsza niż z początku myślałam. Westchnęłam ciężko. Było mi strasznie szkoda Ingrid. W końcu jest synem radnego, będzie się od niego wymagało by poślubił kogoś z arystokracji. Może dlatego była dla mnie tak oziębła na początku znajomości? Poznała moją pozycję i bała się, że po czasie stanę się kolejną pretendentką na żonę dla arystokraty. Natychmiast wyrzuciłam tę myśl ze świadomości. Przysięgłam sobie dawno temu, że nigdy nie wyjdę za mąż i tej obietnicy póki co miałam zamiar dotrzymać.

Doszłam do sali i zajęłam swoje miejsce. Nauczyciel zadał nam temat w podręczniku dotyczący teorii użycia zaklęcia zapalającego. Mieliśmy opanować tylko to i nic więcej. Moja frustracja się obudziła gdy dostrzegłam, że zamiast prowadzić lekcje nauczyciel wyciągnął książkę z teczki i zaczął ją czytać. Wróciłam do podręcznika. Przeczytałam temat już parę razy i w umyśle już widziałam rzucanie zaklęcia. A gdyby tak...

Odsunęłam książkę na bok i oberwałam kawałek kartki. Zwinęłam ją w rulonik i położyłam na plastikowej okładce od zeszytu. Powtórzyłam sobie parę razy formułę po nosem i przeszłam do działania. Działałam według instrukcji, wyobrażałam sobie cząsteczki wokół rulonika poruszające się bardzo szybko i powoli rozgrzewające. Skierowałam rękę na kartkę i mocno się skupiłam. Papier zaczął powoli się tlić, aż nagle zapłonął jasnym płomieniem. Usatysfakcjonowana, że nikt poza milczącym sąsiadem z ławki nie dostrzegł mojego małego popisu, zwolniłam rozruch cząsteczek i również zaklęciem zgasiłam płomień. Zwęglony papierek wrzuciłam do piórnika i przez pozostałą część lekcji uśmiechałam się szeroko.

Matematyka i Angielski upłynęły mi w miarę spokojnie i już w lepszym humorze skierowałam się do internatu. Wręcz w kościach czułam, że małe zaklęcie będzie początkiem czegoś wielkiego.

Postanowiłam jak najszybciej zakończyć etap dzisiejszego dnia pod nazwą "szkoła" i z miejsca zabrałam się za robienie zadania domowego. Byłam w połowie przykładów z matematyki gdy do pokoju wparowała rozentuzjazmowana Ingrid.

- Co się stało? - zapytałam odkładając książki na bok. Zamiast mówić podała mi pozłacaną kartkę.

Przeczytałam wielki, pełen zawijasów napis: Bal najwyższego radnego. Oficjalne zaproszenie dla Ingrid Chamberlain. Były też inne rzeczy napisane mniejszym druczkiem które pominęłam i oddałam bilecik blondynce.

- Gratulacje - wymamrotałam i wróciłam do robienia zadań. Nawet nie patrząc na nią, czułam wyczekujący wzrok wypalający mi dziurę w głowie.

- Tylko tyle? - zapytała z niedowierzaniem. - Mówię ci, że właśnie zostałam zaproszona na najważniejsze wydarzenie towarzyskie roku, a ciebie to nie rusza? - Ponownie wzruszyłam ramionami.

- Nie wiedziałam, że to takie ważne.

- Serio? Przecież należysz do... o rety, no tak. Jeszcze debiut. - Zmarszczyłam brwi .

-O czym ty mówisz?

- Zanim dziewczynie z arystokracji pozwolą uczestniczyć w jakiejkolwiek tego typu imprezie musi najpierw mieć swoje własne przyjęcie, na którym zostanie przedstawiona ważnym osobistościom i tak dalej, tak zwany debiut. - Oczywiście kojarzyłam coś z filmów, ale nie wiedziałam, że sama będę musiała przejść przez coś podobnego. - Przewróciłam oczami.

- Do szczęścia mi to niepotrzebne. - Dziewczyna cicho się zaśmiała.

- Już marzę, żeby zobaczyć cię w złotej sukni debiutantki. - Skrzywiłam się.

- Złotej?

- Aha. - Pokiwała głową z cwaniackim uśmieszkiem.


I jak wam się podoba? Czekacie na debiut Caroline? :D


Magical me.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz