Rozdział 14 Part 2

260 24 11
                                    

Powoli rozpoczęłam wędrówkę po schodach. Próbowałam z całej siły uważać na kroki, co znacznie utrudniały mi włosy lecące do oczu i niewspółpracująca sukienka. Warstwy złotego tiulu osuwały mi się ze spoconych ze stresu dłoni, gdy cała czerwona schodziłam coraz niżej. Nie tak planowałam moje spektakularne wejście w ramy niemalże rodziny królewskiej (radnej lub jakiejśtam), ale cóż zrobić!

Dochodziłam już na sam dół. Uniosłam głowę i obrzuciłam hol spojrzeniem. W większości byli to starzy lub nie, elegancko ubrani, obcy ludzie i stanowiący mniejszość, rząd moich znajomych. Do rudzielców i Margaret dołączyła również Jane z trzema podobnymi do niej chłopakami i Andym. Widząc całą grupę w komplecie zrobiło mi się naprawdę ciepło na sercu, mimo że nigdzie nie dostrzegłam Caleba. Musiałam odwrócić wzrok od moich przyjaciół, gdyż usłyszałam, że babcia zaczyna mnie przedstawiać.

-Panie i Panowie, chciałabym wszystkim oficjalnie przedstawić moją wnuczkę, Caroline Rosemarie Sarafine Selgard. Pierworodną córkę lorda Philipa Gerarda Edwarda Selgarda, dziedzica rodu Selgard, członka Rady Siedmiu, trzeciego w kolejce do tronu. - Pierwszą rzeczą jaką pomyślałam po usłyszeniu tej przemowy było, "Jak długo zajęło jej, żeby to zapamiętać?", drugą było to, że poczułam się ważna. Znów poczułam się częścią tej pokręconej, lecz znaczącej rodziny i mimo wszystkiego tego co złe, podobało mi się, że do niej należę.

Nagle rozległy się oklaski. Rozrzewniony nastrój prysnął w sekundę, a ja wrzeszczałam na siebie w myślach, "Dygaj, Caroline! Dygaj!"

W końcu udało mi się wykonać nieudolną parodię mojego przyzwoitego dygu z próby i zadowolona, że udało mi się wrócić do pionu spojrzałam na tłum. Nagle w dali spostrzegłam znajomą twarz. Z tyłu sali obok siwego jegomościa stał Caleb i sprzedawał swój firmowy półuśmiech. Ten szczery gest wywołał u mnie tą samą reakcję i gdy babcia zwoływała już wszystkich do jadalni ja wciąż szczerzyłam się jak głupia. Na bankiet pierwsi ruszyli zaproszeni goście, a za nimi moi przyjaciele i rodzina, pośród których wciąż nieobecni byli mój ojciec z żoną i córką. Myśl o nich znów wywołała u mnie dreszcze. Szybko otrząsnęłam się z tej myśli i łapiąc sukienkę ruszyłam przed siebie dołączając do rudzielców, Margaret i niedawno przeze mnie zauważonego bruneta. Przez chwilę zastanawiałam się nawet gdzie się podziała Ingrid, ale przypomniałam sobie jak mówiła, że tego dnia będzie zajęta. Uśmiechnęłam się ponownie napotkując błękit oczu Caleba, ale prywatniejsze rozmowy postanowiłam zachować na później. Zamiast tego zwróciłam się do rozradowanej trójki przyjaciół.

- Gdzie się podziewają Andy i Jane? - Blondynka odwróciła się do mnie zamiatając podłogę pudrowo-różowym materiałem.

- Jane z braćmi są razem z radnymi, a Andy zabrał się z nimi. Kazała przekazać, że później dołączy i przeprasza, ale rada zawsze razem wchodzi na uroczystości. - Pokiwałam głową.

- Pewnie, rozumiem - powiedziałam. W moim umyśle jednak zapaliła się żarówka mówiąca, że coś jest nie tak. - Zaraz, zaraz - zwróciłam się do chłopaka stojącego po mojej lewej. - W takim razie co ty tu robisz? - Wzruszył ramionami wykrzywiając usta w półuśmiech.

- Mnie nie obowiązują takie rzeczy. - Uniosłam brwi w zdziwieniu.

- Och, naprawdę? - zapytałam kpiąco, na co on ponownie wzruszył ramionami.

- Robię co chcę. - Zdziwiłam się, ale  nie dałam tego po sobie poznać. Twarz napięła mu się w taki sposób, że nie uważałam za dobry pomysł drążyć tematu. Odwróciłam się do reszty towarzystwa zachwycającego się rezydencją i razem wkroczyliśmy do salonu który swoimi rozmiarami i tak bardziej przypominał niecodziennie umeblowaną salę balową. Dziś wszystko było w złocie i bieli, a przez środek pomieszczenia ciągnął się długaśny stół bankietowy nakryty jasnym obrusem i z zastawą stołową, również całą w złocie i bieli. Główną dekorację stołu stanowiły wazony pełne, jeszcze nie do końca rozwiniętych, białych róż. Mimowolnie zachichotałam pod nosem. Caleb spojrzał na mnie nierozumiejącym spojrzeniem, ale nie miałam zamiaru tłumaczyć mu powodu mojej wesołości. Miałam podstawowe wykształcenie i raczej średnie zainteresowanie w zakresie rozmaitych dziedzin naukowych, ale za to nałogowo połykałam książki. A książki z reguły mają to do siebie, że jest napisane w nich całkiem sporo mądrych i ciekawych rzeczy, które najczęściej pozostają w pamięci. W mojej pamięci, na przykład, zostało podstawowe znaczenie kwiatów. Weźmy taką białą różę na przykład. Pięknie rozwinięty kwiat jest idealny na śluby, symbolizuje niewinność, wierność, pamięć, nowe początki, nic do zarzucenia. Pąki białych róż natomiast znaczą ignorancję, fałszywość, wczesną młodość. Oczywiście nie sądziłam by ktokolwiek zrobił to celowo, ale nie mogę powiedzieć by ich widok pozostawił mnie bez reakcji.

Opędzając się od podobnych myśli ruszyłam razem z przyjaciółmi do stołu. Nie mogłam usiąść razem z nimi, ponieważ według tradycji muszę być pośród członków mojej rodziny, ale nie powstrzymało mnie to przed posadzeniem ich jak najbliżej mnie, jak tylko to było możliwe. Dołączyłam do babci i dziadka z przodu stołu starając się usiąść na miejscu siejąc jak najmniej szkód. Jak na komendę, gdy tylko oklapłam na siedzenie, ze swojego miejsca zerwał się dziadek i powitał wszystkich gości na bankiecie. Uniósł rękę i dał znać zespołowi jazzowemu, ukrytemu trochę z boku, by zaczął grać. Również opadł na krzesło i zaczął nabierać sobie jedzenia, co było oczywistym znakiem, że uważa ucztę za rozpoczętą. Jedzenie, przekąski i trunki ciągnęły się przez cały stół, a było tego tak dużo, że ledwo ogarniałam wszystko wzrokiem. Poza słodko-duszną wonią róż dochodziły do mnie niesamowite aromaty i tylko mój żołądek, ze stresu zwinięty w supeł, powstrzymywał mnie od rzucenia się na wszystko niczym dzika bestia. Póki co nałożyłam sobie jedynie kawałek czekoladowego brownie i nalałam szklankę lemoniady porzeczkowej, z czego oba pojawiły się na debiucie wyłącznie na moje specjalne życzenie, i z pewnej odległości obserwowałam moich przyjaciół. Elliot i Margaret gawędzili z dwójką blondwłosych chłopców w wieku na oko dwunastu lat, których wzięłam za młodszych braci Jane. Byli bliźniakami i obaj byli odziani w błękitne koszule wpuszczone w spodnie w kolorze khaki. Ich siostra i Alice siedziały tuż obok nich i wesoło gawędziły. Poprawka, to blondynka wesoło gawędziła, podczas gdy wzrok rudowłosej ubranej w piękną szmaragdową suknię uciekał gdzieś w bok. Obiektem rzewnych spojrzeń dziewczyny był przystojny blondwłosy chłopak pogrążony w cichej rozmowie z rozentuzjazmowanym Andy'm. "Pewnie rozmawiają o fizyce" pomyślałam, ponieważ nie potrafiłam sobie na tą chwilę wyobrazić rzeczy które mogły być powodem ogromnej ekscytacji przyjaciela. Chwilę zajęło mi zlokalizowanie Caleba, który jak się okazało, stał przy oknie, sporo oddalony od centrum imprezy. Dopiero teraz opadłam z nerwów na tyle by zwrócić uwagę jak przystojnie dziś wyglądał. Miał na sobie czarny garnitur i ciemnografitową koszulę z rozpiętym kołnierzem, podkreślającą chłodny błękit jego oczu. Wpatrywał się zamyślonym spojrzeniem w przestrzeń za szybą od czasu do czasu pociągając ze szklanki z czymś bursztynowym, co wcale nie przypominało lemoniady porzeczkowej. Już podnosiłam się z krzesła by pójść dotrzymać mu towarzystwa, gdy poczułam ciepłą dłoń na łokciu. To była babcia siedząca obok mnie.

- Poczekaj z nami do toastu, potem będziesz mogła pójść do przyjaciół. - Pokiwałam głową i z powrotem usadowiłam się przy stole. Rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie w stronę bruneta, ale jego wzrok wciąż był nieobecny i utkwiony za oknem.


Teraz jak patrzę na ten rozdział wydaje mi się być strasznie krótki, ale najważniejsze, że daję wam coś na początek! Miło mi jest znów wrócić do pisania, ale niestety nie oznacza to dużej częstotliwości dodawania rozdziałów ponieważ mam jeszcze szkołę. Ale postaram się sprawić jak najlepiej. Następny rozdział za tydzień! Do zobaczenia :)







Magical me.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz