Rozdział XXVII

2.6K 146 144
                                    

Pożałowałem swoich słów w tej samej chwili, w której pozwoliłem, aby wydostały się z moich ust. Poczułem ich gorzki smak, widząc jej wyraz twarzy, oczy, w których pojawiło się zaskoczenie tym, co powiedziałem. Ale dokładnie to samo sprawiło, że postanowiłem to pociągnąć dalej, chociaż strach był ostatnim, co chciałbym, by wobec mnie czuła.

Była pijana. Wystarczająco, by jej język odrobinę się rozwiązał, ale też żeby wszystkie negatywne myśli ją przytłoczyły.

Nigdy nie chciałem ją do niczego zmuszać. W gruncie rzeczy wiedziałem już praktycznie to, czego potrzebowałem. Była z FBI, prowadziła z Cade'em sprawę seryjnego morderstwa. Sprawę dotyczącą Evana, a teraz również i May.

Zacisnąłem mocniej dłonie, w końcu rozumiejąc słowa, które Evan powiedział pod koniec swojego życia. Słowa, które przez dłuższy czas nie chciały dać mi spokoju. May faktycznie o nim nie zapomni. Zaplanował to. Zadbał o to, by pamiętała o nim nawet po jego śmierci. By już na zawsze była z nim związana, kojarzona. Cokolwiek zrobię, cokolwiek zrobi Dave czy którykolwiek z nas, wspomnienia z nim na zawsze z nią zostaną, bo nawet jeśli ona zrzuci je gdzieś w odmęty swojej świadomości, ktoś wyciągnie je na wierzch. Tego nie będzie dało się uniknąć.

Mimo tego wszystkiego, teraz najważniejsze było, żeby ją z tego wyciągnąć. Obalić wszelkie dowody, które mieli i sprowadzić ją do domu. A do tego czasu... Do tego czasu musieliśmy dopilnować, by była bezpieczna i miała jak najlepsze warunki tam, gdzie trafi.

Jeżeli chodziło o Eve... Musiałem to w końcu przerwać. Ale cholera, nie chciałem tego robić takim sposobem. Nie wiedziałem nawet, czy potrafię być taki wobec niej. Była... była moją piętą Achillesa i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę.

Przeniosłem wzrok na mężczyznę, którego postrzeliłem, słysząc jego urywany i drżący oddech, a co jakiś czas ciche jęknięcie bólu. Jego kolega po fachu stał obok, w żaden sposób na to nie reagując, jakby obawiał się, że właśnie tym przypieczętuje również swój los.

Przykucnąłem przy nim, od razu dostrzegając jego dłoń przyciśniętą do rany, poplamioną własną krwią.

- Sz-szefie, ja... - wykrztusił, w ogóle nie patrząc mi w oczy.

No proszę, nie radził sobie dobrze z bólem.

Nie przejmując się tym nawet w najmniejszym stopniu, chwyciłem mocno jego drżącą dłoń i odsunąłem od nogi, przypatrując się ranie. Gdy tylko dotknąłem miejsca nieopodal niej, mężczyzna spiął się jeszcze bardziej, zaciskając z całych sił zęby. Widziałem, jak mocno się powstrzymuje, by w tej jednej chwili nie strącić mojej dłoni i nie odsunąć się jak najdalej ode mnie. Nie zrobił tego, a ja przekręciłem jego nogę, patrząc, jak wygląda po drugiej strony. Pocisk przeszedł na wylot. Lepiej dla niego. Oprócz tego nie wyglądała też źle.

Puściłem go, a jego dłoń od razu powędrowała na wcześniejsze miejsce.

- Nie jestem twoim szefem - oznajmiłem, a na oko trzydziestoletni mężczyzna uniósł w końcu spojrzenie, zatrzymując je na mnie. O dziwo w jego oczach nie było żadnej woli walki. - To Carl cię tu zatrudnia. To jego klub i to on ostatecznie zdecyduje, co zrobić z faktem, że nie potrafisz trzymać rąk przy sobie. Z nim sobie to wyjaśnisz. Ja tylko mu przekażę, co tutaj zaszło.

Mężczyzna skinął głową, wciąż cały drżąc i z trudem biorąc oddechy. W dodatku, chociaż rana nie była poważna, dość mocno krwawił.

Podniosłem się, wymijając go i wchodząc do pomieszczenia, w którym jeszcze kilka minut temu odnalazłem Austina i Eve. Zerknąłem na kanapę, na której siedziała.

Sandersowie | TOM 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz