Rozdział XIV

1.8K 121 31
                                    

Zatrzymałem się i wyłączyłem silnik, kiedy leśna droga nie pozwalała już dostać się dalej samochodem. Pozostały fragment trzeba było przejść na piechotę.

Zerknąłem na Eve, widząc wymalowaną na jej twarzy niepewność, gdy rozglądała się po okolicy, a właściwie to po samych wysokich drzewach, które nas teraz otaczały.

Odpiąłem pas, od razu zyskując przez to jej ostrożne spojrzenie.

– Jesteśmy na miejscu?

– Jeszcze nie. Będziemy musieli wejść głębiej w las.

Jak się spodziewałem, ta informacja nie sprawiła, że była mniej spięta, a wręcz chyba nie mogła być bardziej. A ponoć działałem na ludzi uspokajająco.

Wysiadłem z auta, przechodząc na drugą stronę. Z tego co widziałem, nie musiałem się nawet śpieszyć, bo Eve nie wyglądała na zbyt chętną, by opuścić wnętrze samochodu.

Uśmiechnąłem się pod nosem, doskonale pamiętając podobną sytuację tylko z inną osobą. Otworzyłem drzwi Eve i delikatnie się na nich oparłem, zaglądają do środka.

– Mam rozumieć, że to tyle z twojego zaufania do mnie?

– Wywiozłeś mnie do lasu – zauważyła.

– Bardzo ładnego lasu – poprawiłem ją. – Myślałem, że lubisz naturę.

– Ale niekoniecznie chciałabym się stać jej nierozłączną częścią – mruknęła cicho.

Mój kącik ust drgnął do góry.

– Czy wyglądam na osobę, której chciałoby się kopać dół, by później zakopać w nim twoje ciało? – spytałem, unosząc brew.

Zmarszczyła brwi i miałem wrażenie, że naprawdę się nad tym zastanawiała. Chyba jednak to ja będę musiał popracować nad kontaktami z kobietami.

– Chyba nie...?

– To dobrze – oznajmiłem, wyciągając do niej dłoń, by w końcu zachęcić ją do wyjścia. Odezwałem się dopiero, gdy stała już przede mną, a drzwi od samochodu były zamknięte. – Bo mam od tego swoich ludzi – dokończyłem, widząc, jak skrzywiła się nieznacznie.

– No tak. Po co brudzić sobie ręce.

– Właśnie – przyznałem, wrzucając kluczyki do kieszeni. Ułożyłem dłoń na jej plecach, zauważając, że tym razem w żaden sposób się nie wzdrygnęła. – Chodź, zabiorę cię do miejsca, gdzie nie będzie słychać twoich krzyków, gdy będę cię mordował.

Spojrzałem na nią kątem oka, uśmiechając się, gdy ku mojemu zaskoczeniu przygryzła delikatnie wargę, odwracając wzrok w inna stronę, by tylko nie spojrzeć na mnie.

 – O czym pomyślałaś? – zapytałem, nie przestając się uśmiechać.

– O niczym istotnym – odpowiedziała, bez sprzeciwów idąc tam, gdzie ją prowadziłem.

– Tak?

– Mhm – mruknęła. Schyliła się i przeszła pod gałęzią, którą uniosłem. Przez to znalazła się przede mną. Stanąłem bliżej niej, wciąż kierując ją w odpowiednią stronę.

– A wydawało mi się, że jednak ufasz mi trochę bardziej, przez co twój mózg podesłał ci zupełnie inny obraz krzyków i „mordu” – powiedziałem spokojnie, widząc jak jej plecy się prostują. – Ale mogło mi się tylko wydawać – dodałem, wymijając ją. W duchu uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, bo wychodziło na to, że właśnie ją zawstydziłem. – Jesteśmy.

Gdy tylko wyszedłem z lasu, moim oczom ukazało się dobrze mi znane jezioro. Ostatni raz byłem tu z May. Od tamtego czasu nie miałem zbytnio dłuższej chwili, by sobie na to pozwolić.

Sandersowie | TOM 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz