Luty, 1390r.
Lasy pod Łuckiem
Próbował już wszystkiego. Dosłownie wszystkiego. Nawet dał się uwieść Raganie, ale i to nie pozwoliło zapomnieć mu o pięknej księżnej znad Wisły. Nawiedzała go w nocy, nadchodziła w myślach... Nie potrafił o niej zapomnieć. Nie wiedział już co robić, więc postanowił zająć głowę obowiązkami wielkiego księcia. Wybrał się w objazd południowych ziem. Żeby o niej zapomnieć. Nauczyć się żyć bez niej.
Zatrzymał się ze swoimi ludźmi w najbliższej karczmie. Zapowiadało się na śnieżycę, a i zrobiło się ciemnej, więc zarządził postój. Ludność ciągle się schodziła i grzała przy ogniu. Wiatr wył i uderzał o drewniany dach budynku. Gospodarz ciągle biegał i dostarczał wszystkim grzanego piwa i miodu. Kiedy poprosił go o wodę, popatrzył na niego ze zdziwieniem, ale nic nie powiedział.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się tak gwałtownie, aż nimi trzasnęło, a zimny podmuch prawie zgasił ognisko. Do środka wszedł zmarznięty do szpiku kości i zdyszany człowiek. Jego ubranie całe było pokryte śniegiem, ale determinacja na jego twarzy pokazywała, że niezupełnie się tym przejmował.
- Ludzie, pomocy! - krzyknął - Kolebę nam zasypało!
Zebrani nawet się nie poruszyli. Za żadne pieniądze nie wykonaliby prośby. Nawet i sto koleb mogło się zasypać, ale ważniejsze i tak będą czubki własnych nosów, których nie zamierzali wystawiać na ten mróz.
- No ludzie, co z wami?! Oni tam mogą zamarznąć, jedzie z nami dziecko! - krzyknął bezradnie.
Wtedy wielki książę podniósł się z ławy.
- Pomożemy - oznajmił, na co oberwał zszokowanym spojrzeniem swoich ludzi - Nie zmuszam was do pomocy. Rad jednak będę, gdy pomożecie.
Nic nie mówiąc, podążył za mężczyzną, a jego kompani nie mieli wyboru - poszli za nimi.
***
Śnieg zacinał mu w oczy, a zimny wiatr bił po twarzy. Ledwo widział jeźdźca przed sobą, który prowadził ich ku zasypanej kolebie. Zdążył już przemarznąć i przemoknąć. Teraz rozumiał, czemu nikt nie pchał się do ratowania w taką pogodę. Jednak myśli o Jadwidze wciąż wracały, więc może to był sposób, by się ich pozbyć. Gdy wyjechał z lasu, zapanowała cisza. Wiatr ustał, śnieg też przestał padać. Dookoła rozciągała się biała pustynia. Rozejrzał się i przed sobą dostrzegł niewielki punkt, który musiał być ową zasypaną kolebą.
Przyspieszył i dotarł na miejsce, jako pierwszy. Prędko zsiadł z konia i sprawnie opanował chaos. Wkrótce koleba była odkopywana, z dużym naciskiem na drzwiczki. Udało się też odratować parę koni, ale kilka zdechło z zamarznięcia. Po mozolnej pracy w końcu udało się dostać do drzwi. Jogaiła zaraz zaczął się z nimi szarpać, uderzać w nie barkiem i klnąć na nie pod nosem. W końcu siła i determinacja Olgierdowicza uszkodziła drzwiczki i te same się otworzyły. Zajrzał do środka, rozglądając się w popłochu. Chwilę zajęło, nim jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, panującej w kolebie. Zniknął w środku, prawie się przewracając. Znalazł tam dwie niewiasty, ale dziecka, o którym mówił mu mężczyzna, nie dostrzegł. Nie było jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Prędko wziął pierwszą niewiastę na ręce i podał tym, którzy czekali na zewnątrz. Gdy chciał unieść drugą, prawie ugiął się pod jej ciężarem. Zaczął ściągać z niej nadmierne warstwy odzienia, aż dokopał się do dziecka, szczelnie owiniętego futrami.
Wziął je na ręce, a gdy jego czapa się osunęła, Jogaiła zastygł. Wielu rzeczy się spodziewał, ale nie tego, że zobaczy Kazika. Poczuł jak jego trzewia zalał nagły gorąc. Jeden z jego pomocników zajrzał głębiej do środka, więc szybko oddał mu chłopca, a sam zajął się ostatnią poszkodowaną. Był niemal pewny, że to Jadwiga. Prawie się wywrócił, gdy zbliżył się do niej. Odgarnął z jej twarzy czapę i włosy i wtedy był już całkowicie pewny - to była Jadwiga. Nieprzytomna, blada i zmarznięta, zimna jak lód. Szybko wziął ją na ręce i z lekkim trudem wyszedł na zewnątrz.
CZYTASZ
Kartki wyrwane z Książek
ContoTu jest wszystko. I nic też. Czasem dopadnie mnie pomysł. I jeśli nie wyląduje w hasioku, to ląduje tu. Bywają treści nieodpowiednie dla wszystkich c: