4. Cichy opiekun

735 31 12
                                    

Blake

Ta praca w końcu wpędzi mnie przedwcześnie do grobu, daję słowo.

Z westchnieniem spoglądam na zamykające się drzwi do mojego gabinetu w wieżowcu należącym do firmy „Scott&Harrison Company". Odchylam się w tył i opieram o wygodne oparcie fotela. Na zewnątrz powoli zaczyna robić się ciemno. Tak to właśnie wygląda, budzę się o świcie, a kończę prace po zachodzie słońca.

— Jeszcze tylko kilka dokumentów do podpisania — ogłasza wesołym głosem Rebecca, która kładzie kolejny stos dokumentów na moim biurku.

Tłumię w sobie znudzone westchnięcie i sięgam po długopis z grawerem firmy mojego ojca i Silasa Scotta, w której jestem dyrektorem działu marketingu. Zajmuję najwyższe stanowisko w dziale marketingu firmy. Dzięki mojej pracy docieramy do klientów i możemy nawiązywać kontakty z kontrahentami z całego świata.

Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, a czuję się, jakbym był po trzydziestce. Takie tygodnie jak ten dają mi do wiwatu. Najbardziej lubię wyjazdy, na których mam załatwić nowego kontrahenta, ale tak naprawdę można powiedzieć, że mam tygodniowy odpoczynek od zgiełku wielkiego miasta za granicą. Wyjazd taki odbywa się mniej więcej co sześć tygodni, więc nie mogę narzekać.

— Wyjdziemy gdzieś dzisiaj? — pyta rudowłosa i podchodzi do mnie od tyłu.

Czuję, jak jej smukłe dłonie zaczynają masować moje spięte ramiona przez materiał czarnej koszuli. Czuję wielką ulgę, kiedy zostawiam swój podpis: „Blake Archer Harrison" na ostatnim z dokumentów. Odwracam się na obrotowym krześle i łapię swoją asystentkę za uda, po czym ją do siebie przyciągam.

— Masz ochotę na coś konkretnego? — pytam i spoglądam jej głęboko w oczy.

Przygryza dolną wargę, a na jej policzkach pojawiają się delikatne rumieńce. Czasem potrafi być naprawdę słodka, ale tylko wtedy, gdy chce tym coś osiągnąć. Gra kogoś, kim nie jest, a ja szczerze nie cierpię takich ludzi.

Rebecca Wilson pracuje w firmie od jakichś ośmiu miesięcy, a miejsce jako moja asystentka zajęła cztery miesiące temu. Muszę przyznać, że radzi sobie naprawdę zadowalająco, robi wszystko, o co ją proszę i spełnia wymagania zarządu. Jej poprzedniczka poszła na urlop macierzyński.

— Jest piątek, więc moglibyśmy wyjść do jakiegoś klubu — proponuje. — Co powiesz na The Grand? Już dawno tam nie byliśmy.

Zabrałem ją tam dokładnie raz, po pierwszym tygodniu naszej współpracy, kiedy wyglądała, jakby zaraz miała dostać zawału serca. Wciąż chodziła jak na szpilkach, które faktycznie cały czas na sobie miała, i bała się czegokolwiek dotknąć. Po naszym wyjściu do klubu nocnego The Grand Boston sytuacja uległa znacznej poprawie. Mogę powiedzieć, że mimo jej trudnego charakteru stała się kimś w rodzaju mojej przyjaciółki. Dość często zostaje na noc w moim apartamencie, gdy żadne z nas nie chce usypiać w pustym mieszkaniu. Cóż, o spaniu nie ma raczej wtedy mowy.

— Jeśli masz ochotę. — Kiwam głową i wstaję z fotela.

Sięgam po jej płaszcz wiszący na wieszaku i pomagam jej go ubrać. Rudowłosa jak zwykle ma na sobie przylegającą, tym razem białą, sukienkę, na szyi łańcuszki, a na stopach markowe obcasy, które podarowałem jej dwa tygodnie temu po powrocie z Madrytu, gdzie udało nam się przekonać kilku wpływowych przedsiębiorców do rozpoczęcia z nami współpracy.

Trap /I/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz