26. Nie najleszy moment

581 25 2
                                    

Madeleine

Jakby się nad tym zastanowić, w moim życiu nigdy nie było dużo osób. Nie należę do samotników, ale nie czuję potrzeby, żeby otaczać się przesadnie dużą grupą ludzi. Inaczej patrzyłam na to w liceum, w którym chciałam być dość rozpoznawalna i lubiana. Niby mi się to udało, ale po czasie nie widzę w tym większego sensu. Bądźmy szczerzy, większość przyjaźni i tak rozpadła się po wyjeździe na studia. To nie tak, że nie mam się do kogo odezwać na uczelni, ale przeważnie sama nie robię pierwszego kroku, żeby zapoznać się z nową osobą. Michael, Bex, Blake, Liz, Abby i jej chłopak, Xander i jego współlokatorzy z pokoju to w sumie wszystkie osoby, z którymi aktualnie spędzam czas, nie licząc pani Rose, mojego ojca i doktora Hayesa, z którym będę widzieć się pod koniec tygodnia. Tak czy inaczej, podoba mi się ten stan rzeczy i na niego nie narzekam. Zazwyczaj.

— Nadal nie wiem, dlaczego nie zgłosiliśmy włamania na policję — mówię, kiedy we wtorkowy poranek Blake odwozi mnie na uczelnię.

Spędziłam w jego mieszkaniu cały poprzedni dzień i kolejną noc. W moim apartamencie byliśmy tylko po to, żebym mogła zabrać swoje rzeczy i nieco tam posprzątać. Wezwaliśmy także ślusarza, który wymienił zamki w drzwiach i dorobił kilka zapasowych kluczy. Jestem ciekawa, gdzie noc spędziła Liz, skoro nie mogła dostać się do naszego mieszkania. Sądziłam, że się odezwie, ale nic z tego. W sumie nie rozmawiałam z nikim prócz Blake'a od chwili mojego — jakby nie patrzeć — porwania. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie boję się mojej dzisiejszej konfrontacji z przyjaciółmi. Mamy dużo spraw do wyjaśnienia.

— Tylko byś ich rozzłościła — odpowiada chłopak, kiedy wjeżdżamy na teren mojej uczelni.

Spoglądam na zegarek i zdaję sobie sprawę, że znowu się spóźnię, a pierwszą lekcję mam z panem Rossem, z którym mam dość napiętą relację.

— I co mnie to obchodzi?! — wypalam i krzyżuję ręce na piersiach. — Niech zjeby płacą za swoje czyny.

Blake spogląda na mnie i posyła mi przelotny uśmiech. Nie wiem, dlaczego go to bawi. Nie dostrzegam w tej sytuacji niczego zabawnego. Kompletnie niczego.

— W jaki sposób będziesz chciała udowodnić winę Trevora i jego ludzi? — pyta, kiedy parkuje na parkingu obok uczelni, w której lada moment zaczną się pierwsze wykłady.

— To już twój problem. — Wzruszam ramionami. — To twoi znajomi.

— Od lat nie mam już z nimi nic wspólnego — odpowiada i spogląda na mnie. — Nie martw się, zapłacą za to, ale lepiej nie mieszać w to policji.

— Niby dlaczego?

To nie ma sensu. Ktoś się do mnie włamał, i to dwukrotnie, a ja nie mogę tego zgłosić odpowiednim służbą. Gdzie w tym logika? Odpowiedź jest prosta — nie ma jej.

— Gdybyś zgłosiła to na policję, to nie tylko oni mogliby mieć problemy, w co szczerze wątpię, ale także ja, ty i moi przyjaciele, którzy starają się trzymać od tego z daleka — tłumaczy mi takim głosem, jakbym była małym dzieckiem, któremu trzeba tłumaczyć, dlaczego nie może wkładać palców do kontaktu, w którym płynie prąd. — I tak by się z tego wykręcili Scott, a ja nie chcę mieć problemów.

— Może powinnam to zgłosić właśnie po to, żebyś to ty miał trochę problemów. Dla odmiany to nie ja miałabym pod górkę — staram się, żeby moje słowa brzmiały, jak żart, ale wcale mi to nie wychodzi. W zamian za to brzmię, jakbym się żaliła na swój niesprawiedliwy los. — Nie podoba mi się to wszystko.

Zdaję sobie sprawę z tego, jak płytko brzmią moje słowa, ale naprawdę mam już tego dość. Chciałabym zapomnieć o tamtych czasach i o tamtych ludziach, którzy z jakiegoś powodu wciąż nie dają nam spokoju, czy raczej nie dają spokoju Blake'owi, a ja obrywam przy tym rykoszetem. Po cholerę Blake w ogóle się w to mieszał? Po co zaczął się z nimi zadawać i sprzedawać to cholerne gówno? Ściągnął przez to problemy nie tylko na siebie, ale i na mnie i na swoich bliskich. To tej pory pamiętam, jak jakiś człowiek nękał telefonami panią Rose, co teraz przytrafia się niewinnej Lizzy.

Trap /I/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz