Rozdział 22

4.2K 333 14
                                    

Nathalie
Dwa tygodnie później...

– Ale jest pani pewna, że tą drogą gdzieś w ogóle dojedziemy? – zapytał starszy mężczyzna, który oferował tanie usługi przewozowe. – Tam już nic dalej nie ma.

– Jest dom.

– Ale od ponad roku nikt tam nie mieszka – upierał się.

– Czyli pan wie, że się tam znajduje. – Zmarszczyłam brwi.

– No tak, dziecko, ale...

– Należał do moich rodziców – przerwałam mu. – I teraz ja będę tam mieszkać.

Spojrzał na mnie we wstecznym lusterku, a po chwili zatrzymał się gwałtownie i odwrócił całym ciałem. Mimo jego zachowania, i faktu, że znajdowaliśmy się pośrodku leśnej drogi, nie czułam strachu. Silver Creek było małe i nigdy nie czułam zagrożenia ze strony mieszkańców. Paradoksalnie największą krzywdę wyrządziłam sobie sama, będąc z dala od domu.

– Mała Reid?! – wykrzyknął z entuzjazmem.

– T-tak – wyjąkałam nieco zbita z tropu.

– Cudownie. – Uśmiechnął się szeroko. – Przykro mi z powodu śmierci rodziców, to ogromna strata – dodał już ze smutkiem.

– Tak, dziękuję. – Spuściłam głowę.

– Postanowiłaś wrócić, żeby sprzedać dom? To chyba najwyższa pora, póki jeszcze nic nie uległo zniszczeniu. Pomost wciąż jest cały, czasem tylko jakieś dzieciaki urządzają sobie skoki do wody.

– Znał pan moich rodziców – bardziej stwierdziłam niż zapytałam.

– Ciebie też znam, Nathalie – odparł i ruszył dalej. – Wyrosłaś, zmieniłaś się, ale nadal z ciebie takie samo chuchro.

– Słucham? – pisnęłam.

– Byłem woźnym w szkole, do której chodziłaś. Przyjeżdżałem do twojego ojca na ryby.

– Pan Meyers? – Otworzyłam szeroko oczy.

– We własnej osobie. – Znów zerknął na mnie w lusterku. – Ty wypiękniałaś, a ja się zestarzałem. Taka kolej rzeczy – powiedział żartobliwym tonem.

Westchnęłam tylko i nie odpowiedziałam. Po kilku minutach wyjechaliśmy z gąszcza drzew i wjechaliśmy na duży plac. Kiedy zobaczyłam, jak wszystko było zarośnięte, zachciało mi się płakać. Rodzice kochali to miejsce, a ja nie zadałam sobie trudu, żeby zjawić się tu i zadbać o ich azyl.

– Wykosi się – powiedział mężczyzna, najpewniej dostrzegając moją minę.

Zatrzymał się przed frontowym wejściem i zgasił silnik.

– Dziękuję, panie Meyers – bąknęłam i wysiadłam.

Po chwili stanął obok mnie i wyjął z bagażnika moją walizkę.

– Więc? – Uniósł siwą brew, kiedy odbierałam od niego swoje rzeczy. – Wystawisz posiadłość na sprzedaż?

– Nie. Zatrzymam się tutaj. Poszukam jakiejś pracy i...
– To nie jest miejsce dla młodych ludzi – przerwał mi. – Masz wypisane na twarzy, że przywiodło cię tutaj cierpienie, dziecko. Wyliżesz rany i wrócisz do dużego miasta.

– Nie sądzę. – Pokręciłam głową. – Nowy Jork okazał się być dla mnie zbyt kosztowny.

Za życie tam przyszło mi zapłacić sercem...

– Gdybyś potrzebowała pomocy w koszeniu, albo w jakichś drobnych naprawach, to daj znać. – Wręczył mi kartkę z napisanym odręcznie numerem i kiwnął głową w stronę domu. – Włączę ci bezpieczniki.

– Dziękuję – powiedziałam z wdzięcznością, kiedy mężczyzna podszedł do skrzynki umieszczonej przy drewnianych schodach.

Czułam, że nauka prawdziwego życia dopiero przede mną. Nie znałam się tak naprawdę na niczym, nie miałam pojęcia o wspomnianych przez mężczyznę naprawach, czy głupim koszeniu trawy. Tym zawsze zajmował się tata.

Między innym dlatego po ich śmierci nie rozważałam nawet powrotu. Wiedziałam, że trudno byłoby mi sobie poradzić i odnaleźć się w świecie, od którego zdążyłam się odzwyczaić. Niestety, sytuacja obróciła się tak, że musiałam podjąć właśnie taką decyzję.

Oszczędności, które zgromadziłam przez miesiąc przebywania u Vincenta skurczyły się w zawrotnym tempie. Ponownie nie było mnie stać na wynajęcie czegoś sensownego, a poszukiwania pracy spełzały na niczym. Każdy oczekiwał doświadczenia, nikt nie oferował jego zdobycia. Czułam się bezużyteczna i niewystarczająca.

– Bez zawahania dzwoń – rzekł kolejny raz i wsiadł do swojego samochodu.

– Proszę poczekać! – krzyknęłam. – Nie zapłaciłam!

– Daj spokój! – Machnął ręką i odpalił silnik.

Odprowadziłam go wzrokiem, kiedy odjeżdżał i dopiero w chwili, gdy zniknął z pola mojego widzenia, pozwoliłam na to, by buzujące we mnie emocje ponownie wypłynęły ze mnie wraz ze łzami.

Znalazłam w torebce pęk zniszczonych kluczy i ocierając policzki, weszłam po skrzypiących schodach na werandę. Pan Meyers miał rację; jeszcze nic nie zdążyło się zniszczyć. Wystarczyłoby lekkie odświeżenie i posprzątanie. Zerknęłam na kartkę, którą wciąż ściskałam w dłoni. Włożyłam ją w kieszeń spodni, dochodząc do wniosku, że i tak nie było mnie stać na to, żeby zapłacić za pomoc.

Ostatni raz byłam w tym miejscu tuż po wypadku rodziców, kiedy odbywał się pogrzeb. Wówczas też myślałam, że sobie z niczym nie poradzę. Byłam jak dziecko w gęstej mgle. Nie miałam pojęcia o formalnościach, których należało dopełnić, nie wiedziałam, jak zorganizować pochówek. We wszystkim pomagała mi przyjaciółka mamy. Tylko dzięki pomocy innych życie jeszcze nie zdołało mnie zmiażdżyć. Teraz chciałam przekuć swoją słabość w siłę.

Przekroczyłam próg domu i od razu zaczęłam odsłaniać i otwierać wszystkie okna, żeby wpuścić do środka trochę światła i świeżego powietrza. Pociągałam nosem, a łzy kapały na zakurzoną podłogę, ale ignorowałam to. Zaczynałam przyzwyczajać się do cierpienia, wiedziałam, że będzie towarzyszyć mi już zawsze.

Kiedy salon i kuchnia były już rozświetlone przez słońce, poszłam na górę. Tam również zebrało się sporo kurzu. Otworzyłam okna we wszystkich pokojach, a na końcu weszłam do sypialni rodziców. Wszystko wyglądało tak, jakby jeszcze przed chwilą tu byli. Mamy szlafrok wisiał na wezgłowiu łóżka, a taty kapcie leżały na dywanie.

Uderzyła we mnie kolejna fala żalu. Tym razem z powodu utraty kogoś, kto kochał mnie naprawdę. To była prawdziwa tragedia. Złamane serce z powodu kogoś, kto tylko udawał było niczym w porównaniu do tego. Przynajmniej powinno być.

Opadłam na plecy i patrzyłam w biały sufit. Krótko przed śmiercią rodzice przeprowadzili remont wnętrza, więc chociaż tym nie musiałam się martwić. Potrzebowałam planu, jakiegoś punktu zaczepienia, a żeby go stworzyć musiałam choć udawać, że wszystkie moje roztrzaskane elementy, trzymają się kupy.

Przecież z grą aktorską jesteś za pan brat, Nathalie. – złośliwy głos w mojej głowie postanowił mi jeszcze dokopać.

– Pora wziąć się w garść, naiwna idiotko – burknęłam do siebie i wstałam.

Przez chwilę pociemniało mi w oczach, ale szybko nad tym zapanowałam i ruszyłam na dół do schowka, żeby od razu wziąć się do pracy. Pragnęłam udowodnić przede wszystkim sobie, że nie jestem do niczego, i że mogę wziąć życie we własne ręce, nie uzależniając swojego powodzenia od nikogo.

Po odkurzeniu całego parteru, pozbyciu się folii z mebli i uruchomieniu wszystkich potrzebnych sprzętów, wyszłam na zewnątrz, żeby odpocząć. Pot spływał mi po plecach, a wszystkie mięśnie drżały od wysiłku, dlatego opadłam ciężko na wiklinowy fotel na werandzie. Zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w śpiew ptaków, szum wiatru, wszystko to, czego nie doświadczałam w hałaśliwym mieście.

Kiedy tak trwałam w bezruchu, poczułam się jak puste naczynie, do którego kropla po kropli napływał spokój. Ten sam, który niesłusznie czułam przy Vincencie. Może to właśnie była recepta na odzyskanie harmonii? Powrót do tego, co już znałam, do miejsca, które nigdy mnie nie zawiodło, z dala od człowieka, który odebrał mi wszystko...

Not my type ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz