Jego ból był piękny, jak niezrozumiane dzieło sztuki. Pochłonęłam go, chowając głęboko przed światem. Rozebrał mnie z cierpienia, jakby niczego więcej nie pragnął. Wygładziliśmy wszystkie raniące krawędzie nieświadomi tego, że pojawią się kolejne i...
Dedykuję ten rozdział mojemu ukochanemu psychotycznemu bliźniakowi. Choć przerażają mnie motyle, to z dumą i radością obserwuję, jak opuszcza wewnętrzny, mroczny kokon rozwijając skrzydła pełne kolorów. Wcześniej egoistycznie skrywała je dla siebie Noc, trzymając Cię w uśpieniu, nareszcie są Twoje, niech w końcu pozwolą Ci dotrzeć do domu.
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Balansowałam nad przepaścią między snem, a jawą. Nie chciałam się obudzić. Mimo kąpieli wciąż byłam brudna, skażona i zużyta. Z mojego ciała nie chciały zejść ślady, jakie zostawiła na nim psychika, czułam każdy palący błysk flesza na skórze, dawno zmyte łzy wyryły na mojej twarzy ślady, które już na zawsze tam pozostaną.
Jeśli mogłabym prosić o cokolwiek, byłaby to przeźroczystość. Jak na złość, za każdym razem, mimo tracenia kawałka siebie nie znikałam ani trochę, trwałam w tej wszechogarniającej nicości. Byłam wypalona i nieżywa jak gwiazda, jednocześnie tak bardzo do niej niepodobna. Świat wokół pulsował, dobijał się do drzwi świadomości. Nie otwieraj. Uchyliłam powieki, moje oczy zalał mrok pomieszczenia. Zamknij. Posłuchałam, zamknęłam... Nie wracaj tam. Nie chcę, nie mam siły... Nie masz siły.
Ta myśl była jak skaza, rysa, pęknięcie... zadrapanie na idealnym obrazie. Przychodzimy na świat idealni w swojej bezbronności. Wydawałoby się, że rosnąc uzbrojeni we własny głos będziemy w stanie się bronić, a i tak kończymy z setkami zadrapań na ciele, duszy i sercu.
Bliscy, przyjaciele i znajomi oczekują, że cały czas będziesz, jakby to było oczywiste, niepodważalne, proste... Nie podejrzewają nawet, jak bardzo są nieświadomi i ślepi na ciężar jaki nosisz na barkach, czujesz presje tego bycia, wymóg istnienia wbrew sobie, aż jedyne na czym ci zależy, to ucieczka od przytłaczającego obowiązku.
Odgłosy toczącego się w domu życia brzmiały jak wyrzut w moją stronę. Fakt, że nie jestem zdolna do wstania przekształca się w poczucie winy. Mam ochotę zawołać o pomoc, krzyknąć: „COŚ ZJADA MNIE OD ŚRODKA!" Moje usta pozostają sklejone. Myśl, że oddycham, choć nie chcę – boli. Myśl, że żyję, choć nie chcę – boli.
I wciąż myślę, myślę, myślę, choć nie chcę... Ból, ból, ból... Moje ciało było jak kamień ciągnący w dół, nie mogłam się go pozbyć.
Byłam uwięziona na dnie, skazana na wieczny bezdech... Umysł trawiły wspomnienia tego, jak dobrze było na powierzchni. Odpuść. Odpuszczam. Doskonale. Chyba zbyt wiele poddawania się jak na 24 godziny, myślę. Cichutko. Wyciszam się i spadam jeszcze głębiej. Już wiem, że tak łatwo nie przyjdzie mi wyjść z tego dołka...
Patrzę z dołu na własną postać, zaglądającą do dziury, w której siedziałam. - Nigdy mnie nie słuchasz. Tak będzie lepiej, zaufaj mi. - Nie zaufam już nikomu, nawet sobie. - Chcesz, by było łatwiej? - Tak... - Obiecuję, że będzie. Wieko z łomotem opadło, odcinając mnie od jakiegokolwiek światła. Miała... Miałam rację... W ciemności było dużo łatwiej stracić poczucie, gdzie zaczyna i kończy się ciało. To ciało. Ten ból. Ta nicość. Śpij.