ℍ𝔼𝕃𝕃𝕆 𝕄𝕆𝕋ℍ𝔼ℝ

69 8 9
                                    

 Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie odwiedzałam szpital

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie odwiedzałam szpital. Każdego dnia dowiadywałam się tego samego. Sophie nie chciała ze mną rozmawiać. Nie chciała mnie widzieć. Nic nie chciała i to było najgorsze...

Nie byłam jedyną osobą figurującą na jej czarnej liście. Podejrzewałam, że taki zapisek raczej nie miałby końca, ile osób So by nie poznała do tego czasu, każdy zajmował swoje należne miejsce, spisany na straty, skazany na odcięcie. Nie rozumiałam tylko, co na tej liście robił też Trace, który prędzej skrzywdziłby sam siebie, niż ją.
Cierpiał. Niknął w oczach. Stale o czymś myślał. Stało się dla mnie jasnym, że jest z nim jeszcze gorzej, niż sądziłam. Gorzej, niż wszyscy podejrzewali.

Stracił blask. Zarówno ja, jak i pozostali musieli się bardzo wysilać, żeby dostrzec w jego oczach cień dawnej iskry. Niełatwo było ją wyciągnąć na powierzchnię, a kiedy już się to udawało, w momencie gasła, niezdolna do dalszego istnienia. Zawsze po tych krótkich przebłyskach markotniał, wydawał się zmęczony, jakby próba utrzymania jego dawnej wersji przez czas krótszy, niż pojedynczy błysk, kosztowała go wiele wysiłku. O wiele za dużo.

Udawał, że jest z nami. W rzeczywistości jego bycie w naszym towarzystwie ograniczało się do współdzielenia przestrzeni i tlenu. Mogliśmy rozmawiać o nim, w jego obecności, a on nawet tego nie zauważał. Odgradzał się od wszystkich i wszystkiego. Odżywał wyłącznie w chwili, gdy nadchodził moment wizyty, która nie miała prawa się odbyć, ponieważ So nie miała zamiaru z nikim rozmawiać. A on i tak próbował. Wtedy pomyślałam po raz pierwszy, że naprawdę ją kocha, a to nie wróżyło niczego dobrego...

Jeśli człowiek decyduje się pokochać chorą osobę, to musi być świadomy tego, że najprawdopodobniej wpadnie w szaleństwo razem z nią. Nawet nie zauważy momentu, gdy zacznie z nią współdzielić ten stan. Ponieważ zakochanie powoduje bezbronność. Tracimy odporność. Jeszcze nie spotkałam się z przypadkiem, w którym podobna historia skończyłaby się dobrze dla obu stron. Co najwyżej dla jednej... W sprzyjających warunkach.
Tym bardziej uzmysłowiłam sobie, że muszę z nią porozmawiać. Za wszelką cenę.

Idealna okazja nadarzyła się właśnie tego dnia. Przyszłam do szpitala, jak zresztą codziennie, żeby pocałować klamkę i dowiedzieć się od pielęgniarki, że choćbym przychodziła dziesięć razy dziennie, nie zmieni to zakazu wstępu do sali przyjaciółki, jaki nałożyła na wszystkich spoza najbliższej rodziny. Byłam przekonana, że kilka kolejnych godzin spędzę na niewygodnym fotelu, odgniatając pośladki Skoro nie miałam możliwości pobyć z So twarzą w twarz, to i tak chciałam być choć odrobinę bliżej niej.
- Jak to wypisana? - zdziwiłam się niegrzecznie, używając niezbyt przyjemnego tonu.
O dziwo pielęgniarka nie odebrała tego jako atak.
- Tak to, kochana. Nie mogę udzielić więcej informacji. Przykro mi.
Musiała powtarzać tą kwestię wielokrotnie, ćwicząc odpowiednią intonację, pakując w słowa wystarczającą ilość uporu, który zniechęciłby do dalszego zadawania pytań.
Przeszła do trybu, w którym stałam się niezauważalna, jak powietrze. Spoglądała na stos papierów, leżących przed nią.
Delikatnie położyłam dłonie na kontuarze. Dłonie mogą mówić za człowieka, wyrażać emocje, manipulować. Rozwierając palce i prostując ramiona chciałam jej pokazać, że nie mam zamiaru walczyć, nie będę agresywna, składam broń.
- Proszę pani... - zaczęłam, ale bez większego skutku, nawet nie uniosła spojrzenia. Odczytałam imię z plakietki przypiętej do różowego uniformu. - Karen. - drgnęła na dźwięk własnego imienia, jakbym zaczęła posługiwać się jakimś niezrozumiałym i przerażającym językiem. - Przychodzę tutaj od dwóch tygodni. Godzinami odparzam pośladki na tych waszych plastikowych krzesełkach zaprojektowanych dla paralityków. Fakt. Nie chciała, żebym ją odwiedzała. Coś mi mówi, że nie pracujesz w tej branży od wczoraj i dobrze wiesz, że to typowe zachowanie kogoś... w jej stanie. Kocham moją przyjaciółkę. Nie potrafię znieść myśli, że mogłam ją bezpowrotnie stracić. Muszę się z nią zobaczyć. Proszę tylko, żebyś spojrzała na mnie sponad tych kartek, znad paragrafów, małych druczków i zobaczyła kim jestem...
Westchnęła przeciągle, lustrując moją osobę, a raczej to, czego nie zasłaniał blat. Myślałam „Boże, daj mi siłę", bo mrużenie powiek w świetle szpitalnych jarzeniówek było konieczne, jak oddychanie i działo się samoistnie. Zależało mi na tym, żeby dostrzegła w moich oczach szczerość. Pod powiekami zebrały się łzy, podbudowując moją wiarygodność. Karen nie miała pojęcia, że to od światła.
- Dzieciaki... - pokręciła głową, wyraźnie smutniejsza niż chwilę temu. - Robicie sobie krzywdę, bagatelizując konsekwencje, a potem wielce was olśniewa. Jesteście nieznośni... Miała zostać przewieziona na psychiatrię, ze względu na grupę wysokiego ryzyka, do jakiej została zaliczona. Rodzice nie chcieli się zgodzić, twierdząc, że zapewnią córce prywatną opiekę. Jakieś dwie godziny temu zabrali ją do domu.
Nie próbowałam kryć zaskoczenia, ani napominać brwi, że powinny obniżyć swoje położenie w trybie natychmiastowym.
- A Tra... Ten chłopak, który też do niej przychodził, był dzisiaj w szpitalu?
Nie musiała długo się zastanawiać, o kogo chodzi, bo Turner wzbudzał spore zainteresowanie. Jego zawziętość budziła ogólną sympatię. A dzieciaki krzątające się po oddziale wręcz do niego lgnęły, prosząc o zabawę. Nie widziały tego, co dorośli, burzowych chmur nad głową chłopaka, zmęczenia skrytego w opadniętych kącikach ust, worków pod oczami...
- Owszem. Nie miał tyle szczęścia, co ty.
- To mi wystarczy. - biegnąc w stronę wyjścia, odwróciłam się jeszcze, krzycząc na cały korytarz: - Dzięki, Karen!
Znów kręciła głową, tym razem rozbawiona.

Zastanawiałam się czy gdzieś po drodze nie zgubiłam płuc, biegnąc na parking, ale nie miałam czasu, żeby spoglądać za siebie. Wyglądałam, jak po szczególnie wykańczającym maratonie. Buchająca maszyna parowa otulona zimową kurtką, której kolor podbijał odcień rumieńców na mojej twarzy. Jednym słowem: niekorzystnie.
Niekorzystnie, jak na kogoś, kto właśnie sapiąc i machając rękoma, zwrócił na siebie uwagę Evana Sartoriego.
- Już? Tak szybko się poddałaś? Poległaś w starciu z krzesełkami?
Kompletnie nie pasował do miejsca, w którym ludzie każdego dnia modlili się, prosząc o różne rzeczy, uzdrowienie, cud, poprawę. Jego osoba gryzła się z całym tym szukaniem nadziei i światła między murami szpitala, bo sam niósł mrok i wzbudzał uczucie niepokoju.
To dziwne, ale zapragnęłam zobaczyć go w kościelnej ławce, między wierzącymi i tymi, którzy takich udają. Ciekawe, czy znał jakąkolwiek modlitwę. Wiedział, kiedy należy wstać lub klęknąć podczas nabożeństwa? Nieważne. Dodałam ten podpunkt do listy rzeczy do zrobienia, zanim wyjedzie i zniknie na zawsze.
- Tak. Wróciłam się, żebyś rozmasował moje zmaltretowane cztery litery. - rzuciłam z przekąsem.
Wystrzeliłam, jak z trampoliny i zajęłam miejsce z tyłu.
- Naprawdę? Bo tam, niedaleko, jest takie miejsce i...
- Wziąłeś to na poważenie?! Dureń.
- Nie myśl, że jesteś taka cwana, ty mała cholero. Od razu zwęszyłem podstęp. Choć nie ukrywam, że wizja twojego zmaltretowanego tyłka, I TO NIE Z MOJEJ WINY, wzbudza we mnie chęć mordu. Czuję się za niego odpowiedzialny.
No tak. Nie wątpiłam, w to. Evan byłby w stanie pobić siedzenia na szpitalnym korytarzu, gdyby tylko naszła go taka ochota.
- Przestań mówić o moim tyłku, jak o odrębnym bycie. - nie widziałam jego twarzy, ale czułam, że się uśmiechał. - MYŚLEĆ TEŻ! Jedziemy.
- Gdzie? - zapytał z rozbawieniem, przekręcając kluczyć w stacyjce. ,- Do Sophie.
Nie dopytywał. Po prostu ruszył. Znał tamtą okolicę ze względu na Marcusa. mieszkającego na tej samej ulicy, co So, raptem kilka domów dalej. Na myśl o tym drżałam przez kilka sekund, ale szybko przestałam. Byłam z Evanem. Bezpieczna. Nie wahałby się, gdyby zaszła taka potrzeba. Broniłby mnie, a przynajmniej mój tyłek...

Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz