Tym razem zapach nocy nie przynosił ukojenia. Jej chłód wrzynał się boleśnie w twarz, ramiona, nogi, tnąc skórę i nerwy. Moje poczucie istnienia zaczynało i kończyło się na głębokiej wyrwie znajdującej się gdzieś głęboko, pod warstwami, w klatce piersiowej.
Brodzenie w tej ogarniającej wnętrze nicości doprowadziło mnie do tego miejsca. Pokonałam kilometry, będąc na autopilocie, jak w transie. Jedyne, co mi towarzyszyło, to myśl, że muszę poruszać nogami. Prawa, lewa, prawa, lewa, prawa...
Uniosłam wzrok. Przede mną rozpościerał się widok wrzącego miasta, a jego światła wydawały się konkurować z gwiazdami rozproszonymi po całym niebie. Wtedy jeszcze bardziej uderzył mnie fakt, że wszystko przepadło. Przytłaczał mnie ogrom świata dookoła, miałam wrażenie, że nie mam dokąd uciec. Zupełnie jakbym stała przed ogromnym murem, nie wiedząc, co jest po drugiej stronie.
Zacisnęłam dłoń na bletce, która urzeczywistniła tą chwilę. Doskonale wiedziałam, co jest na niej napisane. Odtwarzałam w głowie słowa zdobiące cienki papier, tak podatny na zniszczenie, a jednocześnie tak ważny, zupełnie jak autor. Wpatrywałam się w niego wystarczająco długo, by zapamiętać każde pociągnięcie tuszu, pochyłość liter, specyficznie zapisaną literę "c". Ta szybko zapisana wiadomość wydawała się mimo wszystko piękna w całej swojej nie idealności.
Obejrzałam się niepewnie przez ramię, doskonale wiedząc, co zobaczę, a mimo wszystko moje serce przyśpieszyło. Podeszłam do młodego drzewa rosnącego na dachu rozpadającego się pustostanu. Dotknęłam jego kory, studiując pod opuszkami każde zagłębienie i wypukłość. Poczułam ukłucie w kciuku, z pewnością była to drzazga. Nie obchodziło mnie to, sunęłam dłonią dalej. Ta czynność dawała mi dziwne poczucie bliskości, zupełnie jakbym gładziła kogoś po plecach, chcąc go pocieszyć.
Nawet nie zauważyłam, kiedy osunęłam się na kolana, uderzając o wystudzony beton. Byłam sumą niepowodzeń. Dodatnim bilansem wszystkich koszmarów. Przepisem na niepowodzenie. Nie potrafiłam odnaleźć nawet strzępka spokoju w miejscu, które niegdyś było dla mnie ostoją, schronieniem. Moje myśli jątrzyły się w głowie, niczym jedna, wielka, brudna rana. Coś drapało mnie od środka, chcąc wydostać się na zewnątrz.
Czułam, że nadchodzi... Zakradało się od tyłu, jak złoczyńca chcący zadać cios, a strach trzepotał w moich wnętrznościach skrzydłami niczym ptak, przyprawiając o mdłości. Było mu ciasno, niewygodnie.
Zwinęłam się w pozycję embrionalną, próbując walczyć z tym, co nadchodzi. Chciałam z całych sił skupić się na czymkolwiek innym, na twardym, szorstkim podłożu, zdartych kolanach, czy szumie miasta, który z tej odległości brzmiał, jak ciche westchnięcia życia. Jednak moja rzeczywistość toczyła się wokół napięcia gdzieś w okolicy żołądka, nierówności skóry na rękach i klatce piersiowej, która była bliska pęknięcia. Przegrywałam tą jednoosobową bitwę. Czułam smak czającej się za rogiem porażki.
Odpuściłam, gdy moje ciało trawione gorączką pokryło się zimnym potem, a serce zabiło nie w takt. Odchyliłam głowę do tyłu i pozwoliłam sobie zwymiotować pozbywając się tego, o co walczyłam przez ostatnie miesiące. Nie dbałam o to, że leżę we własnych wymiocinach. Między sokami trawiennymi znajdowały się także żałosne starania, próby i resztki dumy, których się właśnie pozbyłam. Poczucie winy mnie nie powstrzymało, wiedziałam, że to nie koniec. Ta czynność pozwoliła mi pozbyć się części ciężaru spoczywającego na barkach. Dzięki temu, choć z trudem i syknięciem, podniosłam się na czworaka. Wbiłam wzrok w surową, ciemną materię dachu. Stwierdziłam, że nie ma powrotu, że muszę dokończyć. Brudna dłoń powędrowała do ust, szukając w ich wnętrzu choć tymczasowego ukojenia. Palce doskonale znały tą wędrówkę, w którą często się udawały, był to dla nich znajomy szlak. Doskonale wiedziały, gdzie znajduje się wyjście. Druga fala nadeszła gwałtownie, a moje ciało wygięło się jak u zwierzęcia, jakby nie spodziewało się, próbowało protestować. Musiałam je rozczarować, nie do tego dążyłam... Chciałam tylko odpocząć krótką chwilę, zapomnieć, choćbym musiała to przepłacić rozczarowaniem i poczuciem bezwartościowości, przyzwyczaiłam się do niego. Ze świadomością, iż jestem swoim największym wrogiem, katem i podjudzaczem, uwolniłam resztę tego, co zdawało się tak ciążyć i ciągnąć w dół.
Łzy spłynęły po mojej twarzy, o dziwo były ciepłe i przerażająco ciche. Zastygłam w tej pozycji, niczym posąg. Z letargu wyrwał mnie powalający ból pełznący pod skórą. W moim wnętrzu pojawiała się kolejna szrama, znamię, które nie pozwoli mi zapomnieć o tej chwili. Miałam ich wiele, pamiętałam każdą sytuację, która jednocześnie szpeciła i upiększała moje wnętrze o ten nierówny, poszarpany ślad. Mocniej zacisnęłam dłoń trzymającą bletkę, zdzierając skórę o beton.
Wokół mnie zdawał się być tylko chłód i ból, między którymi krążyła moja otumaniona świadomość. Odbijałam się od nich, aż upadłam po raz drugi. Pomyślałam, że to już, najwyższa pora odebrać nagrodę. Zdawała się przyjść niechętnie, nawet poczucie ulgi wydawało się zdegustowane, zawiedzione. Mimo wszystko przyjęłam je z wdzięcznością. Zagryzłam wargi, tłumiąc lekki uśmiech spowodowany tą chwilą wytchnienia.
Pod zaciśniętymi powiekami zaczęły wirować słowa, które jednocześnie spoczywały w mojej mokrej dłoni. Byłam bez sił, pozwoliłam by zalały wnętrze mojej głowy, aż spełzły na usta. Cicho powtarzałam je niczym mantrę. Niestety nie były zaklęciem, które mogłoby wszystko cofnąć, wyłącznie pozostałością. Dla kogoś, kto nie ma już nic, nawet cień przeszłości może być wszystkim.
"Wczoraj kwitło moje serce. Dziś jaśmin."
CZYTASZ
Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]
Roman pour AdolescentsJego ból był piękny, jak niezrozumiane dzieło sztuki. Pochłonęłam go, chowając głęboko przed światem. Rozebrał mnie z cierpienia, jakby niczego więcej nie pragnął. Wygładziliśmy wszystkie raniące krawędzie nieświadomi tego, że pojawią się kolejne i...