Warunki sprzyjały, pogoda dostatecznie zniechęcała do samotnych wędrówek, a wskazane przez Luke'a miejsce było wręcz stworzone do tego, by kogoś odstrzelić. Ulewa i odgłosy imprezy bez problemu mogły zagłuszyć wystrzał. Dosyć ciemna, niedługa uliczka między dwoma klubami dla potencjalnej ofiary była niczym więcej niż klatką, drogą bez ucieczki.
Wszystko miało pójść gładko, według instrukcji. Konkretne miejsce, czas i odpowiednia motywacja, tyle potrzebował mój brat, żeby przeistoczyć się w potwora. Poczułem głębokie zaskoczenie, gdy wyjął schowany pod ubraniem pistolet. Desert Eagle nie należał do najmniejszych, a jednak nie zauważyłem, że przez cały ten czas miał przy sobie broń.
Ku jego uciesze cel stał tyłem.
Konkretny czas i miejsce.
Do tamtej chwili szedłem jego śladem nastawiony na kolejną bójkę, nic nadzwyczajnego. Przeważnie użycie pięści jako straszaka wystarczało do zamknięcia komuś ust. Nie miałem bladego pojęcia, że od początku nosił się z zamiar zamknięcia tych ust na zawsze.
Poczułem nieśmiałe drgnięcie wewnątrz.
Coś mi nie pasowało, sylwetka nie była typowo męska, poza tym wystawiający miał zadbać o to, żeby na miejscu nie było żadnych osób postronnych, potencjalnych świadków, dodatkowych trupów.
To stało się zbyt szybko.
Problemem Ethana było nie branie pod uwagę zmiennych, nie rozwodził się nad szczegółami, niepasującymi puzzlami. Od zawsze szczycił się z bycia rasowym zadaniowcem, co tego wieczoru zaowocowało śmiertelną pomyłką.
Jego błąd urzeczywistnił się chwilę później, gdy odebrał telefon. Rozmowa była krótka, odpowiedzi ścisłe: „tak", „jasne", „rozumiem". Po wysłuchaniu poleceń dał sobie sekundę na pogodzenie z uczuciem porażki, po czym wyżył się na karcie sim, zgniatając plastik i rzucając nim prosto do studzienki kanalizacyjnej.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z zachowania, jakie będzie ode mnie wymagane po zdarzeniu, naprawdę nie musiał mi tego tłumaczyć, ale wydawanie poleceń innym dawało mu złudne poczucie panowania nad sytuacją, więc słuchałem, nie chcąc pozbawić go tego uczucia, najwidoczniej tylko to trzymało go w całości. Musiał być cały, bo od teraz byliśmy dla siebie wzajemnymi powiernikami w niewygodnym (przynajmniej dla mnie) sekrecie. Serce mówiło, że to doskonały moment na zostawienie go, instynkt przetrwania zmuszał do zostania.
Ludzie żyją w błędnym przeświadczeniu, oderwani od rzeczywistości wyobrażają sobie, że pierwszą czynnością po morderstwie jest zaszycie się, zniknięcie z pola widzenia, owszem, ale ma to sens wyłącznie w sprawach na większą skalę, nie jakiegoś zwykłego chłoptasia, z którym do niedawna dobrze się pracowało, bo miał niezłą przykrywkę, ale zboczył z kursu i zaczął niepotrzebnie mielić ozorem. Ot co, doskonały sposób, jak skrócić swoją datę ważności w oczach zwierzchników. Sprawa była niewielka, zwykli ludzie umierali codziennie, a przy dobrze przeprowadzonej akcji sprawa była do umorzenia po roku lub dwóch z powodu niewykrycia sprawcy.
Tak więc nie było żadnego sensu w kopaniu nory, w której mielibyśmy żyć przez kolejne dwa lata. Trzeba było zagrać, stworzyć pozory i odegrać rolę przed wszystkimi. Nagłe zniknięcie niepotrzebnie wzbudziłoby pytania. Ethan miał o tyle lepiej, że od dawna był niewidoczny, nie musiał się zbytnio wysilać, mnie czekało prawdziwe przedstawienie wśród znajomych, przyjaciół, nauczycieli. Jeszcze ta cholerna terapia.
Ani jeden wieczór jeszcze nigdy nie był dla mnie tak mdły, jak ten.
Pozorne uczucie pustki kłóciło się z niewypowiedzianymi pytaniami, stały w poprzek w gardle, przyprawiając o dyskomfort.
Wbrew woli brata postanowiłem wymknąć się z domu i odszukać Luke'a. Nie było to trudne, jeśli potrafiło się czytać między wierszami i wyciągać wnioski. Nie miałem wielu okazji do kontaktu z tym mężczyzną, ale w kilku rozmowach przewinęło się słowo „nadbrzeże", które wypowiadał tak specyficznie, że skłoniło mnie to do poszukiwań właśnie w tamtym rejonie.
W gruncie rzeczy każdy zły człowiek ma takie miejsce, do którego wraca lizać rany, albo by odciąć się od rzeczywistości. Równie prawdopodobne jest, że błędnie zawierzałem pojedynczemu słowu, akcentowi, a nawet wadzie wymowy i do bladego świtu będę się wałęsał po kamienisto piaszczystym terenie.
Powietrze tej nocy było chłodne, wciąż wilgotne od deszczu. Czas mijał. W zasadzie i tak nie miałem nic lepszego do roboty, nie zasnąłbym.
Z zaskoczeniem musiałem stwierdzić, iż poszukiwania zakończyły się pozytywnie. Tylko jedna osoba mogła mieć nielegalnie zaparkowanego kampera w zaroślach przy nadbrzeżu. Niby każdy mógł tak zrobić, za to nie każdy miał obsesję na punkcie dzwonków wietrznych, które wieszał w każdym możliwym miejscu, na lusterkach, klamkach, przednim i tylnym zderzaku. Nie odnotowałem żadnego dźwięku mogącego potwierdzić obecność mężczyzny, więc postanowiłem poczekać.
Chciałem wiedzieć, na czym stoję i co poszło nie tak, potrzebowałam odpowiedzi zdecydowanie bardziej niż snu.
Przez pierwsze pół godziny opierałem się o drzwi od strony pasażera, paląc jednego papierosa za drugim. Patrzyłem pod nogi, przed siebie, w górę, nadawałem ciekawy wyraz całkowicie nieciekawym rzeczom, byle nie zapuszczać się zbytnio w głąb myśli.
Kolejne pół godziny zdecydowałem się przesiedzieć na ziemi, skubiąc trawę wokół. Już byłem bliski stwierdzenia, że czekanie jest bezcelowe i na marne odgniatam cztery litery, gdy usłyszałem szelest.
Zamarłem, przywołując na twarz najspokojniejszy wyraz, jaki mogłem. W większości przypadków drapieżników i ludzi wystarczyło udawać, że jest się właśnie tam, gdzie powinno i nic nie jest w stanie cię ruszyć, przeważnie kończyło się na tym, że niewzruszony osobnik był mijany szerokim łukiem.
Hałas ustał.
Najwidoczniej zostałem zauważony jako pierwszy i nawet największe skupienie nie pozwoliło mi dostrzec mężczyzny w chaszczach. Postanowiłem się odsłonić i zdjąć kaptur, wraz z uniesieniem dłoni dobiegł mnie z prawej strony odgłos odbezpieczanej broni.
- To ja.
Ton, którego użyłem był twardy i nie pasował do całej otoczki, pięknej okolicy, dzwonków wietrznych oraz zawodzenia koników polnych, ale zdecydowanie wpasowywał się w zamiar uniknięcia postrzału lub śmierci.
- Miałem cię za tego mądrzejszego brata. - odetchnął ciężko.
Odwróciłem się i zakląłem w duchu, widząc jak blisko był. Rozważania na temat tego, jak ktoś gabarytów Luke'a mógł podejść mnie bezszelestnie zostawiłem na później.
- W kontekście czatowania pod twoim kamperem, czy tego, że nie grzeję pościeli po dobranocce?
- Tego i tego.
- Cóż, nieszczęścia i rozczarowania chodzą parami.
- A którym jesteś ty?
Był niesamowicie opanowany, jakby jego cały plan sprzed kilku godzin wcale się nie posypał.
- Ciężko stwierdzić. - odparłem machinalnie, strzepując popiół ze skręconego papierosa.
- Podejrzewam, że nie przyszedłeś do mnie na pogawędkę lub po ojcowską radę.
- Słusznie podejrzewasz. Chcę wiedzieć, co się stało.
- Po co? Przecież to nic nie zmieni.
Staliśmy przez chwilę, patrząc na siebie z równym uporem. W końcu zaczął mówić. Opowiadał o przebiegu wieczoru, używając zdawkowych słów, o mieszance, dzięki której wkupił się w towarzystwo, a którą, jak się okazało, Sam ochoczo przyjął.
- Dałem mu całą tablicę Mendelejewa. Z czystej paranoi powinien stamtąd wylecieć, jeśli nie drzwiami to oknem. - mówił zainteresowany, w końcu zdradzając jakąś emocję. - Nieźle się nagimnastykowałem, żeby go nakłonić, no ale na nieszczęście ta dziewczyna wyszła przed nami.
- Dziewczyna?
Wiedziałem. Potwierdziły się moje przypuszczenia odnośnie sylwetki ofiary.
- Taaaak... Dołączyła się do nas taka jedna. Samowi chyba na tym zależało, nie wiem, nie moja sprawa.
- Chyba jednak twoja, skoro pokrzyżowała plany.
- Racja. Poczęstujesz?
Sam wolałem palić skręcane, ale na takie okoliczności nosiłem przy sobie paczkę kupnych papierosów. Wyciągnąłem w jego kierunku paczkę, z której ochoczo wziął dwie sztuki. Jednego odpalił od razu, drugiego włożył za ucho.
- Jak miała na imię?
Pomyślałem, że mogło to być istotne. Jeśli była blisko z chłopakiem, mógł wyczuć podstęp i wolno zaciskającą się pętlę na jego szyi.
- O dziwo znam kilka dziewczyn, myślisz, że pamiętam imię każdej?
- To może się przydać.
Mój argument zdawał się do niego przemówić, ponieważ na jego twarzy wystąpiło głębokie skupienie, odzwierciedlające mozolne przeszukiwanie pamięci.
- Coś między karmelem, a camembertem. - gdybał, gdy jego twarz raz po raz chowała się w gęstym dymie. - Carmen. Tak, Carmen, na bank.
W gruncie rzeczy mogła to być każda inna Carmen, ale osobiście znałem tylko jedną dziewczynę o tym imieniu i nie byłem na tyle głupi by zawierzyć niskiemu prawdopodobieństwu. Najwidoczniej dostrzegł mój mikro zawał, który starałem się ukryć, bo dodał:
- Z tego, co wiem, jest postrzelona. Ta druga zmarła na miejscu. Zrobił się niezły syf. - Postrzelona. - Znasz ją? A zresztą, po co pytam, widać po tobie.
Postrzelona.
Ethan.
Mój brat postrzelił Carmen.
Wbrew przerażeniu miałem ochotę się śmiać. Dlaczego dziewczyna, na której punkcie tak usilnie starałem się nie ześwirować pojawiała się wszędzie tam, gdzie nie powinna i to coraz częściej?
- Znam.
Jedno słowo stwarzało wiele przestrzeni, bo gdzieś między „z", a „n" było sporo miejsca na nasz spór, który wykreował Marcus, chcąc chronić własny tyłek. Między „n", a „a" była odpowiednia ilość miejsca na naszą wspólną noc na dachu, nawet na ten przeklęty pocałunek. Aż się prosiło, by pomiędzy „a" i „m" wcisnąć wszystkie przykre słowa, którymi w siebie rzucaliśmy, oraz którąkolwiek sytuację z łazienki.
Wymioty.
Próba utonięcia.
Samookaleczenie.
Lista rosła. Póki co nie widziałem sposobu, jak można by ją zamknąć.
- W takim razie wiesz, co robić. Przyda się ktoś od środka.
- Zajmę się tym. - oznajmiłem, walcząc o stabilność głosu. - Nie będzie grzebać.
Na tym zakończyła się nasza rozmowa. Odszedłem z dwóch powodów, nie chciałem wiedzieć nic więcej, nie byłem w stanie dłużej utrzymać sypiącej się fasady.
Nie pamiętałem drogi powrotnej. Coś gryzło mnie od środka, kopało i drapało pazurami, gdy stanąłem przed wejściem do domu.
Wszedłem do garażu. Wyprowadziłem motocykl. Pojechałem.
Noc przechodziła powoli w dzień, a dźwięk silnika na najwyższych obrotach pogwałcał spokój tej chwili. Zwolniłem zbliżając się do jej domu. Wiedziałem, że jej tam nie ma. Swoim lekkomyślnym zachowaniem narażałem nie tylko siebie, ale musiałem. Ethan miałby więcej trupów na koncie, gdyby się dowiedział, jednak potrzeba, której w pełni nie rozumiałem była większa niż obawa.
Wyłączyłem silnik i obserwowałem, nie schodząc z maszyny. Co spodziewałem się dostrzec? Budynek był martwy, w żadnym z okien nie tliło się nawet najmniejsza poświata świadcząca o czyjejś obecności. Wyobrażałem sobie pana Daviesa odbierającego telefon w środku nocy, wybiegającego z domu i gnającego prosto do szpitala.
Tak upłynęły mi pierwsze godziny od zdarzenia. Zdecydowałem się na odwrót, gdy zrobiło się dostatecznie jasno. Pojedynczo budzące się do życia domu dały mi sygnał, że pora się zbierać.
CZYTASZ
Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]
Fiksi RemajaJego ból był piękny, jak niezrozumiane dzieło sztuki. Pochłonęłam go, chowając głęboko przed światem. Rozebrał mnie z cierpienia, jakby niczego więcej nie pragnął. Wygładziliśmy wszystkie raniące krawędzie nieświadomi tego, że pojawią się kolejne i...