Jego ból był piękny, jak niezrozumiane dzieło sztuki. Pochłonęłam go, chowając głęboko przed światem. Rozebrał mnie z cierpienia, jakby niczego więcej nie pragnął. Wygładziliśmy wszystkie raniące krawędzie nieświadomi tego, że pojawią się kolejne i...
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Słysząc pretensjonalny ton matki, postanowiłem wcześniej opuścić łazienkę.
Nie była w kondycji, która pozwoliłaby jej na jakiekolwiek pomyślnie przeprowadzone interakcje z ludźmi. Na głodzie potrafiła prowokować, zaczepiać i przysporzyć wielu niepotrzebnych problemów. Tak. Nie była w kondycji. A ja nie chciałem, żeby ktoś oglądał ją podczas największej słabości.
Nie chodziło o wstyd czy zażenowanie. Przejmowałem się tą delikatną i kruchą częścią jej osoby, którą tak usilnie tłamsiła używkami. Zwykła rozmowa stanowiła zbyt wielkie zagrożenie dla tego właśnie odłamka, niezdolnego do reakcji, zaprezentowania się w pełnej krasie przed nieznajomym. Głucha i ślepa przez uzależnienie, niczym dziecko, narażała się na osąd, niepochlebną ocenę, godzącą prosto w bezradne, osłabione „ja".
Wciąż przecierałem ręcznikiem wilgotne włosy, kiedy stanąłem za nią. Drzwi były otwarte, a przed nimi... nic. Nikt. Niestety bywa i tak, że człowiek pędzący z odsieczą przybywa za późno. - Kto to był? Wydawała się niezadowolona z mojej obecności. Pytania, którego nie zrozumiała. Faktu, że cały czas stała w miejscu, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Braku narkotyków. Życia. - Mamo? - zawsze reagowała specyficznie na to określenie. W gruncie rzeczy było jej obce, bo ani ja, ani Ethan nie zwracaliśmy się tak do niej na co dzień. - Kto to był? Trzasnęła drzwiami. Zrozumiałem, dlaczego jeszcze chwilę temu tak bardzo zaciskała na ich brzegu dłoń, jednocześnie opierając drugą na wychudłym biodrze. Próbowała ukryć drżenie. Zataić głód. - Pewnie jakaś dziwka Ethana. Jedna z wielu. Odprawiłam ją. - wyminęła mnie, unikając kontaktu wzrokowego. - Tyle razy powtarzałam... MÓJ DOM NIE JEST BURDELEM. - Czy w twoim słowniku funkcjonują jakiekolwiek inne określenia kobiet, prócz dziwek, szmat i kurew? Położyła się na kanapie przed telewizorem, rozpoczynając pogoń za odpowiednim kanałem. Taki nie istniał, to oczywiste. Po prostu próbowała znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie. Nerwowe wciskanie guzika na pilocie wydało jej się najodpowiedniejsze. - Są jeszcze kurwiszony. I materace. Przynajmniej ty się nam udałeś i nie sprowadzasz połowy miasta pod mój dach. Stanąłem w progu, zachowując bezpieczną odległość. Nie chciała mnie w swojej przestrzeni osobistej i nie miałem zamiaru pozbawiać jej tego komfortu. - Wkurzasz się na niego, bo jeszcze nie wrócił. - Jeszcze... Oboje mieliśmy swoje powody, dla których oczekiwaliśmy jego powrotu. Z pewnością psy gończe moje brata już mu doniosły o tym, co miało miejsce u Millerów. Swoim zachowaniem zaprzepaściłem szansę i bezpowrotnie utraciłem zaufanie. To nieco komplikuje sprawę, a komplikacja oznacza jedno, przyśpieszeniu biegu zdarzeń... Matka z kolei oczekiwała powrotu starszego syna, bo stanowił dla niej wodopój, nic więcej. Przepustkę do niekończącego się haju. Ode mnie tego nie dostawała i nie dostanie. Byłem pewny, że nie dopuszczę do podobnej wymiany ponownie. Ethan nie zbliży się do niej na krok razem ze swoimi prochami, tabletkami, czy innym gównem. Nie zdąży. - Niedługo dostaniesz dreszczy i zimnych potów. W rzeczywistości będziesz mieć gorączkę. Spojrzała na mnie zmęczonym i zbolałym wzrokiem. Zupełnie, jakby moje słowa ją uderzyły, a wcześniej obraziły. Doskonale znała stan po odstawieniu, ale i tak wolałem ją uprzedzić. Nikomu nie życzyłem podobnych rozmów. Walczyłem na swój sposób, siląc się na spokojny ton oraz maksymalne skupienie, o jej delikatną część, która w końcu mogła rozkwitnąć. Wystarczy, że pewna osoba zniknie raz na zawsze. - Po prostu nie przykrywaj się zbytnio. Będziesz myślała, że ci zimno, jak nigdy wcześniej, ale tylko podwyższysz temperaturę. - Przestań. - Wiem, że czujesz się okropnie. Niestety będzie tylko gorzej. Zwidy, omamy, uczucie umierania, zżerania się od środka. Czeka cię piekło, ale potem będzie lepiej, naprawdę. Dasz radę. - PRZESTAŃ BYĆ JAK OJCIEC! Nie potrzebuję twojej pomocy. Nie chcę jej. Powiedz mi tylko, czy masz jakieś wieści od... Wierciła się. Wciskała w kanapę, jednak ucieczki nie było. - Nie mam. - uciąłem szybko. Zwróciłem się w stronę kuchni. - Ugotuję ci coś na później. Musisz jeść. Rozległ się paniczny, niezdrowy śmiech. Po chwili ustąpił straszliwemu rzężeniu palacza z czterdziestoletnim stażem. - Jesteś zupełnie jak on... - studiowałem zawartość lodówki, próbując wymyślić coś naprędce. Jedzenie musiało być dość lekkie i pożywne, zanim pojawią się wymioty. - Takie ewenementy nie nadają się do życia. Ethan jest przynajmniej zły w każdym calu. Wiadomo, czego się po nim spodziewać. Wszystkiego, co bezduszne, okrutne i złe. Ale ty... Nie ma nic gorszego niż dobry człowiek z pierwiastkiem zła w sobie. To zupełnie, jakbyś miał złośliwego guza, który bezustannie żeruje, bo nie jest w stanie się nasycić. Gdybym wtedy wiedziała, jak to wszystko się potoczy...
Zamarłem zupełnie, jak jej głos. Może to przez jej stan, rosnącą temperaturę lub chwilową utratę blokady, nieważne... nigdy nie mówiła o przeszłości. O tacie. Tym, jaki był, co między nimi było, jak do tego doszło. - Co masz na myśli? Musiałem wyglądać idiotycznie, stojąc pośrodku niewielkiej kuchni z zestawem warzyw potrzebnych do bulionu, z napięciem i strachem wypisanym na twarzy. Długo milczała. Tykanie naściennego zegara pozwoliło mi myśleć, że jakąś wieczność, albo dwie. - Zapytaj swojej babki. Jej zapytaj. Tak. Zapytaj. Poznaj w końcu prawdę, o mnie, o ojcu, całym twoim życiu. Może dzięki temu trochę zmądrzejesz. Isabelle jako jedyna opowiadała mi o przeszłości. Znałem już jej perspektywę. Potrafiłem wyrecytować każde słowo z pamięci. Chyba wyszedłem zbytnio przed szereg, licząc na to, że matka uniesie rąbka tajemnicy i powie coś od siebie. Mimo wszystko jej słowa nie dawały mi spokoju.
Odliczałem, myłem, obierałem, kroiłem, nie powstrzymując przy tym biegu myśli. Swego czasu babcia była dla mnie jedynym łącznikiem z nieżyjącym ojcem. Od odwiedzania ciężkiej i zimnej płyty, pod którą leży, dużo bardziej wolałem słuchać znanych mi już opowieści, w których ciągle był żywy i kochający. Przynajmniej dla mnie... jako tako. Czyli najlepiej, jak potrafił. Całkiem możliwe, że przez chorobę Isabelle, moje nieuniknione samobójstwo i zaniedbany grób, ojciec kompletnie zniknie z tego świata. Wspomnienia o nim nie przetrwają. Równie dobrze mógłby nigdy się nie urodzić.
Czułem lekki dyskomfort, wywołany własną niewiedzą. Jako dziecko bardzo pragnąłem wiedzieć wszystko na temat własnego pochodzenia. Poznać korzenie. Ale jakoś nigdy nikt nie był chętny do przybliżenia mi prawdy. Wchodząc w wiek nastoletni zacząłem zauważać u siebie niepokojące skłonności. Nie kopałem śmietników, nie męczyłem okolicznych kotów, jak większość chuliganów. Miałem ciągoty do wszystkiego, co mogłoby mi zagwarantować autodestrukcję. Uzależnienia. Okaleczanie. Wyniszczające relacje. W mojej głowie od samego początku było coś nie tak. Chciałem tylko wiedzieć, czy odziedziczyłem skłonności po tacie. Nie uzyskałem wyczerpującej odpowiedzi. Właściwie, to prawie żadnej. Obecnie nie widzę żadnego sensu w rozgrzebywaniu przeszłości. Mój termin ważności dobiega końca. Może gdybym nie był tak zdecydowany, szukałbym jakiegokolwiek potwierdzenia. „Tak, Evanie, powinieneś to skończyć, nie uciekniesz przed nieuniknionym. Tego nie da się wyleczyć, co najwyżej wyciszyć." „Tak, Sartori, lepiej późno, niż wcale, zrób to. Jesteś chodzącą pomyłką genetyczną." „Tak. Jesteś cholernie podobny do ojca. Z twoją głową będzie tylko gorzej, nie męcz siebie i innych." „Jesteś zagrożeniem, zupełnie jak on."
Nie potrzebowałem usłyszeć czegokolwiek podobnego, bo doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że innego wyjścia nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Zwłaszcza po tym, co miało miejsce wczoraj. Prawie przekroczyłem granicę. Ledwo się powstrzymałem przed największym błędem w życiu. Skrzywdziłbym Davies, a to wystarczający powód, żeby się zabić. Jej bezpieczeństwo jest najważniejsze i warte każdej ceny.
Cieszyłem się gotowaniem. Odnajdowałem w tym spokój, jakąś wpisaną mechanikę, przynoszącą ukojenie. Uwielbiałem to robić. Nieważne czy robiłem coś bardziej skomplikowanego, czy prostszego, jak teraz. Działanie w kuchni zawsze wygładzało moje kanciaste myśli. Snuły się leniwie po głowie, jak para ulatująca znad garnka. Czasami wirowały wraz z mieszaną zawartością naczynia. Każda myśl miała własny, unikatowy smak, zapach i kolor, zupełnie jak składniki. Niektóre mogłem nawet utylizować w towarzystwie resztek, które lądowały w śmietniku.
Gotując potrafiłem zaakceptować przypadki, godzić się z porażkami, próbować od początku. Raz po raz, aż wyjdzie. Byłem cierpliwy, opanowany i niemal zawsze dwa kroki do przodu. Niestety to, czego nauczyłem się w kuchni, nie zawsze potrafiłem przenieść na życie codziennie.
Z tego względu pilnowałem się podwójnie, wydając dyspozycje matce. Momentami potrójnie, zwłaszcza gdy próbowała mnie uciszyć i zbyć, jak natrętną muchę. Wytłumaczyłem jej, co i jak. Zniosłem do salonu wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać, począwszy od miski na wymioty, po kostkę rubika. Dla pewności zapisałem na kartce numer telefonu zaufania dla dorosłych, a poniżej alarmowy. Tak na wszelki wypadek... - Wychodzę. Niedługo wrócę. Spróbuj zjeść, a potem się przespać. - Gdzie idziesz? Miała rozbiegane spojrzenie. Pot na skroni, jakby przeżywała niebywały wysiłek. Całe to spięcie, jakie aktualnie czuła, niedługo przeminie i stanie się jednym, wielkim, luźnym mięśniem bez życia. Jednak do tego czasu powinienem już być w domu. - Jest sobota. - No i? - Mam terapię. - rzuciłem przez ramię, modląc się, żeby nie zabrzmiało to jak kpina w moim wykonaniu. Przytaknęła bez krzty zrozumienia i wróciła do oglądania jakiegoś niskobudżetowego programu.
Wychodziłem z poczuciem, że nie mogłem zrobić nic więcej. Nie da się pomóc komuś, kto tego nie chce, a wręcz broni się przed jakąkolwiek formą wsparcia. Chwila samotności powinna wyjść matce na dobre, a przynajmniej dać poczucie, że nikt nie ogląda jej w takim stanie.
Czego, jak czego, ale sobotnich zajęć pilnowałem, jak palenia papierosów. Niezwykle obowiązkowo. Ktoś mógłby zauważyć „hej, to kompletnie bez sensu! Skoro i tak masz zamiar się zabić, to po co tracisz czas, który mógłbyś wykorzystać na coś przyjemniejszego?" Takie słowa mogłaby powiedzieć wyłącznie osoba, która wcale mnie nie zna. Zawsze gram do samego końca. Trzymam się pozorów, jak ostatniej deski ratunku. Poza tym zajęcia plastyczne wcale nie są takie złe. Nie uważam ich za stratę czasu, ani męczarnie. Przynajmniej dopóki nie jestem wciągany w wymuszone rozmowy.
Po drodze minąłem kilku sąsiadów i znajomych. Wymieniłem parę grzeczności, zdawkowych odpowiedzi i oczekiwanych pytań „A ty? A pan? A pani?", które tak naprawdę wcale mnie nie interesowały. Dużo większą przyjemność czułem na myśl, że ci wszyscy ludzie patrzą na mnie, nie wiedząc, co tak naprawdę mam w głowie. Mówię „dzień dobry", a myślę „jak dobrze, że najprawdopodobniej widzę cię ostatni raz". Starsza pani w bereciku uśmiecha się promiennie i idzie dalej. Starość wyparła z niej wspomnienie tego, jak odmówiła mi pomocy, kiedy jako dziecko nie wiedziałem, co zrobić z naćpaną matką. Mróz szczypie w każdy odsłonięty fragment ciała, drażniąc zakończenia nerwowe niewidzialnymi igłami. Ktoś po drugiej stronie chodnika rozgląda się pośpiesznie i przebiega. Wiem, że ta osoba będzie chciała porozmawiać, jeszcze jej nie rozpoznaję, nie odnajduję w pamięci jej imienia, ale widzę na jej twarzy uśmiech, a to zdradza wszystko. Mój język złorzeczy, formując słowa „u mnie dobrze, dzięki", podczas gdy umysł szepcze „jestem gotowy umrzeć, ale ty o tym nie wiesz". - Wieki cię nie widziałem! A pamiętasz jak... - pamiętam. Pamiętam. Chowałem wtedy bandaże pod rękawami bluzy, rozdrażniony kolejnym niepowodzeniem, ale nie wiedziałeś o tym. - To było coś! - I raczej się to nie powtórzy. - śmieję się, myśląc o tym, że tym razem się uda. Porażka nie wchodzi w grę. - Jesteśmy już za starzy na takie wygłupy. - Coś w tym jest. - odpowiada smutno chłopak. Klepiemy się koleżeńsko po ramionach i każdy wraca na własny tor.
Wyprowadzam spokojne, zdecydowane kroki. Oddycham głęboko. Powoli. Na dobre pozwalam zimie zamieszkać we mnie. Znaleźć wygodne miejsce wewnątrz, już na zawsze. Co innego, że to „na zawsze" można policzyć w dniach. Wydaje mi się to uczciwym układem.
Front ośrodka wyłaniał się z miejskiej dziczy coraz bardziej. Niedaleko od niego znajdował się dom starości. Przez chwilę kusiło mnie, żeby zajrzeć do Isabelle i zrobić tak, jak mówiła matka. Szybko odepchnąłem od siebie ten pomysł. Dręczyło mnie przeczucie, że tego dnia coś się wydarzy i powinienem jak najszybciej wrócić do domu.
Namiętnie miętosiłem bletkę, podążając w stronę sali. Od jakiegoś czasu nie bawiłem się cienkimi papierkami, jak dotychczas. Prędzej czy później zgniatałem je, nawet przypadkiem. Nie celebrowałem już ich spalania. Paliłem częściej i szybciej, jakbym faktycznie tylko wtedy oddychał. Papieros, w moim słowniku, stanął dużo bliżej przerywnika, niż papieru. Nie potrafiłem wskazać konkretnego momentu, w którym do tego doszło. - Dzień dobry. Prowadząca zajęcia kobieta wskazała mi jedno z wolnych miejsc, mówiąc: - Evan, miło cię widzieć. Nigdy nie pamiętałem jej nazwiska. Za to doskonale pamiętałem, że zawsze usilnie próbuje zobaczyć we mnie coś więcej, niż jest w rzeczywistości. Usiadłem plecami do okna. - Brzmisz jak zwykle, czyli jak wycofany gbur. - roześmiał się jej pomocnik, za co został skarcony niepochlebnym spojrzeniem. - Przychodzisz, jak w zegarku. Gdyby nie nakaz sądowy, pomyślałbym, że nasze zajęcia sprawiają ci przyjemność. - Niedorzeczna myśl. - odparłem tak samo rozbawiony. - Kompletnie bez sensu. Naprawdę ciężko było utrzymać kontakt wzrokowy, bo jego pomarańczowa marynarka odwracała moją uwagę. - Czysty surrealizm. - Nonsens. - Absurd. - Paranoja. Ściągnął gniewnie brwi, na co odchrząknąłem, żeby powstrzymać śmiech. - Obłąkanie. - Kpina. - Szaleństwo. Kilka osób przyglądało się nam, podczas tej wymiany zdań. A zwłaszcza pani Pokaż Co Masz W Głowie, która nas uciszyła, chcąc przedstawić temat zadania całej grupie. - Jeszcze przyjdzie czas na wspólną wymianę doświadczeń. - powiedziała typowym dla terapeuty tonem. Równie dobrze mogło to być „jeszcze się ułoży", „jeszcze będzie dobrze", „jeszcze spojrzysz na to w inny sposób", „jeszcze wszystko przed tobą". - Teraz pytanie do wszystkich. Jak rozumiecie pojęcie „dom"?
Ludzie odpowiadali, udzielali się ochoczo lub nieśmiało. Jedno słowo budziło różne emocje, przemyślenia, skojarzenia, pytania. Dyskusja rozwinęła się na dobre. Przyglądałem się temu wszystkiemu trochę z boku, będąc jednocześnie wyłączonym i zostając na jawie. Głosy w mojej głowie mieszały się z tymi realnymi. - Dom jest pełny wspomnień. Strach. - Spokojna oaza! Ucieczka. - Dom to budynek. Lub osoba. - U mnie w domu rodzinnym zawsze pachniało ciastem drożdżowym ze śliwkami. Mama myślała, że to lek na wszystko. Czujesz jaśmin, Evanie? Co przerażające, czułem. I to cholernie wyraźnie. Zdałem sobie sprawę, że cały czas miałem przymknięte oczy. Otworzyłem je dokładnie w chwili, gdy stanęła w drzwiach naprzeciw. Miała zaczerwienione od zimna policzki. Zauważyłem ogrom stresu, jaki skrzętnie upchnęła do pozornie uniesionych kącików ust. Znałem uśmiech Carmen Davies lepiej, niż własny. Wcale się nie uśmiechała. Grała przed wszystkimi i dla wszystkich. Na mój widok wypuściła szalik z dłoni. Niby błyskawicznie go podniosła, ale za moment znów upadł. Wolała patrzeć wszędzie, nawet w sufit, niż w moim kierunku. - Och, Carmen! Rozumiem, że dotarła do ciebie nasza wiadomość? - zaczęła kobieta. - Obawialiśmy się, że całkowicie porzuciłaś nasze spotkania. Autentycznie się cieszyła na widok dziewczyny. Podobnie, jak profesor z akademii. Jednak najbardziej cieszyłem się ja, nawet jeśli nie miałem pojęcia, o co chodzi. Uważnie obserwowałem reakcję tej trójki. - Tak. Oczywiście. To znaczy... Tak, oczywiście, wiadomość dotarła. Nie porzuciłam zajęć. - To fantastycznie! Brakowało nam ciebie. - podłapał mężczyzna, szukając poparcia wśród innych uczestników. Ludzie potakiwali, bąkali niewyraźne potwierdzenia. - Bardzo nam ciebie brakowało, Davies. - powiedziałem, przebijając się głosem ponad cały ten niewyraźny szmer. Carmen wyglądała na przerażoną moimi słowami. Walczyłem ze sobą, żeby nie wstać z miejsca i nie porwać jej w jakieś ustronne miejsce. Chciałem z nią porozmawiać na osobności. Przeprosić. Cokolwiek, byle znaleźć się choć odrobinę bliżej. Bliżej niej, wybaczenia, domu. - Evanie, dołączyłeś do nas po tym, jak Carmen przestała przychodzić. - zauważyła terapeutka. - Znamy się spoza zajęć. - Naprawdę? Zwróciła się do śmiertelnie bladej dziewczyny. Tylko ja widziałem walkę, którą toczyła wewnętrznie. Wyglądała, jakby rozważała szybką ucieczkę. Aż tak ją przerażałem? Jakieś dziwne ukłucie odezwało się w okolicy mostka, powstrzymując mój oddech w pół drogi do płuc. - To prawda. - W takim razie może usiądziesz obok Evana? Pragnienie walczyło z rozsądkiem. Niczego nie chciałem bardziej, niż jej osoby odrobinę bliżej. Na tyle blisko, żeby zamknąć ją w ramionach i ukryć przed światem. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, jak musiała czuć się po wczoraj. Zagrożona w mojej obecności. A jej bezpieczeństwo jest najważniejsze, powtarzałem sobie. Musiałem ją chronić. Zwłaszcza przed sobą, bo moje ramiona wcale nie były dla niej takie bezpieczne, jak bym tego chciał. Zresztą nic nie wyniosłaby z tego spotkania, myśląc tylko o tym, jak z niego uciec, a nie po to tutaj przyszła. - Lepiej nie. - wyparowałem pośpiesznie, zanim słowa zamarłyby w gardle. - Carmen chyba nie chce, żeby ktoś znajomy podglądał jej proces twórczy. Najważniejszy jest komfort psychiczny, prawda? Serce drżało mi zupełnie, jak jej smukłe dłonie. - Tak. Chciałabym siedzieć sama. - powiedział mój osobisty komfort psychiczny i nie czekając na zgodę, usiadła w najdalej położonym kącie sali.
Stało się dla mnie jasnym, że jedna z szans na wytłumaczenie się przepadła. Pozostało tylko czekać do końca sesji, choć i to niczego nie gwarantowało. Jeśli wcześniej wydawało mi się, że ciężko nie zerkać na krzykliwy ubiór profesora, to przeliczyłem jego upodobanie do nietypowych kolorów. Nie patrzenie w kierunku Davies w porównaniu do tego, stanowiło prawdziwą katorgę i test wytrzymałości.
Zastanawiałem się, jak dać jej subtelny sygnał, który nie podziałaby niczym straszak. Odpowiedź przyszła do mnie dopiero w chwili, gdy rozłożyłem papier na blacie. Dom.
Wiele osób zaczynało już rysować, malować, wycinać elementy gazet potrzebne do kolażu. Sam chwyciłem komplet ołówków i zabrałem się do pracy. Musiałem działać szybko. Zanim ucieknie. Bo ucieknie. Wiedziałem o tym.
Podczas szkicowania przegrałem walkę z samym sobą. Ale tylko raz. Naprawdę! Zerknąłem w jej stronę. Wpatrywała się we mnie, jak w chodzący koszmar, niezdolna do podjęcia jakichkolwiek działań. Jej kartka była pusta. Świeciła bielą. Smutkiem. Z trudem wróciłem myślami do własnej i tego, jak miałem zamiar ją wykorzystać. Szelest ołówka konkurował z innymi. Grafit dominował biel. Uspakajałem mocne kontury, dodając cieniowanie. Gdzieniegdzie zaburzałem harmonię, posługując się ostrą, urywaną kreską. Ręka sama prowadziła narzędzie.
Tak się zatraciłem w działaniu, że nie zauważyłem, kiedy prowadzący podeszli do mojego stolika. Musieli coś mówić, ale nie słyszałem. Musiałem się śpieszyć i tylko to się liczyło. Szybko odpuścili dalsze próby zwrócenia mojej uwagi i przeszli dalej. Czułem ból w przedramieniu, od szybkiego machania ołówkiem. Nawet się zgrzałem. Minuty mijały. Jedna za drugą. Ktoś po drugiej stronie sali wstał. Krzesło wydało nieprzyjemny dźwięk przy odsuwaniu. Wiedziałem, że to ona. Kto inny miałby tak pilną potrzebę wyjścia? - Carmen? Już nas opuszczasz? - Tak, proszę pani. Nie czuję się dzisiaj na siłach. Mam pustkę w głowie, raczej nic nie wymyślę. - Jeśli chcesz, możemy o tym porozmawiać. - Nie trzeba, naprawdę. Wrócę za tydzień. Przysięgam, że nie zniknę. Również wstałem. - Ja! - zgłosiłem się. - Chciałbym coś powiedzieć o swojej pracy. Profesor odwrócił się do mnie, nie kryjąc zdumienia, a za nim terapeutka. Pewnie już ostrzyła zęby na to, żeby wydać jakiś osąd na mój temat. Zdiagnozować mnie. Wydało mi się to wprawdzie niewielką ceną, za wiadomość, którą mogłem przekazać dziewczynie. - Naprawdę? - zapytała. Davies upatrzyła w tym swoją szansę i w pośpiechu zaczęła zbierać swoje rzeczy. Jednak nie tak łatwo uciec przed natchnionym zawodowcem. - Carmen, zaczekaj chociaż chwilę, aż Evan skończy. Jesteśmy grupą i słuchamy każdego, kto próbuje coś powiedzieć. Wahała się tylko chwilę. Za nic nie chciała się obnażyć przed tymi ludźmi, więc zajęła wcześniejsze miejsce, spuszczając wzrok. - No więc... Praca nie jest jeszcze skończona. - tłumaczyłem niechętnie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek wypowiem się na forum, jak inni. Wcale nie czułem się dobrze, kiedy wszyscy skupiali na mnie uwagę, prócz tej jednej osoby, na której uwadze zależało mi najbardziej. - Jestem przekonany, że tylko ty tak uważasz. - zachęcał prowadzący. - Już jest świetna. Myślałeś może nad tatuowaniem? - Szczerze mówiąc, nie, ale faktycznie zaprojektowałem kilka swoich tatuaży. - wyłapałem kilka „ooo...","super" i „nieźle" z tłumu. - Ale nie o tym chciałbym mówić. - Oczywiście. Słuchamy cię uważnie. - No więc dom dla każdego jest czymś innym, wspomnieniem, utrapieniem, miejscem do powrotu lub powodem do ucieczki. Rozumiem to pojęcie symbolicznie i tak też je przedstawiłem. - odwróciłem rysunek w stronę pozostałych, którzy ze skupieniem zaczęli studiować moją pracę. - Kwiaty łączą wrażenia wzrokowe, dotykowe, zapachowe, a nawet smakowe. Fundamenty mojego domu są właśnie w tych odczuciach, które na myśl przywodzi mi tylko jeden, szczególny kwiat. Kwiat jaśminu. Niektórzy z was czują się w domu bezpiecznie, zupełnie, jak ja nocą. Właśnie wtedy jego kwiaty wydzielają najmocniejszą woń. - próbowałem wyłapać moment, w którym na mnie spojrzy. Niestety bez powodzenia. - Jest niezwykle delikatny, kruchy, podatny na zniszczenia, zupełnie jak samo pojęcie „dom". - Brakuje mi jeszcze wrażeń dźwiękowych. - podsunęła kobieta. - Co chciałbyś powiedzieć, gdybyś był domem dla kogoś? Kątem oka zauważyłem, jak Carmen drgnęła. Musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Nie dbałem o to, czy wezmą mnie za wariata. - Powiedziałbym tej osobie, że dzień, w którym mnie znienawidzi będzie przegranym. Że nie chcę być koszmarem z jej snów... - urwałem, zaskoczony nagłym przypływem ciepła. Jej spojrzenie było ciężkie i pełne bólu. - Powiedziałbym też, że moje moje mury pokrywają liczne zadrapania i najprawdopodobniej przegapiłem moment, w którym stałem się dla niej jednym z nich, czego nie potrafię sobie wybaczyć. Zawiodłem, jako dom i chciałbym za do przeprosić. Cisza, jaka zapadła w pomieszczeniu, nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze, że przekazałem wiadomość.
Chwilę później rozpętał się prawdziwy armagedon. Szybko zatęskniłem za szokiem, w jaki wszystkich wpędziłem swoim wystąpieniem. Nikt się nie spodziewał że kiedykolwiek zabiorę głos. Odpierałem właśnie liczne ataki w postaci pytań, pochwał i słów wsparcia, tak samo od prowadzących, jak i uczestników, kiedy Davies postanowiła niemal wybiec, tłumacząc się tym, że przegapi autobus.
Nie mogłem do tego dopuścić. Zdradziłem nas. Pozbawiłem resztek kamuflażu, wybiegając za nią. Zostawiłem kurtkę w środku, o czym przekonałem się w zderzeniu z niesamowitym zimnem na zewnątrz. - Zaczekaj! Szalik powiewał za jej oddalającą się postacią, jak sztandar. Próbowała owinąć nim szyję, nie tracąc tempa. Przy mocniejszym podmuchu powietrza materiał wymsknął się z jej dłoni i zakończył swój krótki wzlot kawałek za nią. Dorwałem go pierwszy. - Nie chcę z tobą rozmawiać! - niekontrolowany pisk wyrwał się jej z gardła, kiedy podjęła próbę pozbawienia mnie zdobyczy. - Byłbym kompletnym kretynem licząc na to, że mi wybaczysz. Chcę tylko... Pozwól mi chociaż przeprosić. Tylko tyle. - Zrozum, że między nami nie ma już nic. Nie może być. - Przekonujesz mnie czy siebie? - było mi źle z tym, że użyłem w stosunku do niej tonu, jakim posługiwałem się przy matce. Nie miałem wyjścia, złość odbiera trzeźwość rozumu, zupełnie jak środku odurzające. Uniosłem ręce, pokazując, że nie mam złych zamiarów. Nie odsunęła się, kiedy zrobiłem krok w przód. - Nieważne. Po prostu to niemożliwe. Para z naszych ust, mieszała się, podczas gdy ja powoli i ostrożnie obwiązywałem jej szyję szalikiem. - Rozumiem. Przyjąłem do wiadomości. I wciąż nie wiedzę żadnego powodu, dla którego nie mógłbym przeprosić za swoje bezmyślne zachowanie. Skóra na dłoniach piekła od mrozu. Przewidziałem najróżniejsze scenariusze, nawet wybuch bomby atomowej, spadającej nieopodal, ale nie przewidziałem jednego... - Evan! - Sartori. - Ty chamie, co z tobą? Dobra. Trzech uosobień załamań nerwowych. Przybrali postaci mędrców. Co prawda daleko im było do Kacpra, Melchiora i Baltazara. Zdecydowanie bliżej do Ross'a, Trace'a i Alana. - Co tutaj robicie? - Jak to co? - prychnął Hunter. - Obiecaliśmy zająć się Carmen. Czekaliśmy w samochodzie, aż skończy zajęcia, aż tu nagle... - Krzyk! - westchnął teatralnie Alan, patrząc w nachmurzone niebo. - Jej krzyk. - uściślił Turner, stając między mną, a nią. Co dziwne, wydała się tym bardziej oburzona, niż ja. Patrzyłem na przyjaciela, nie potrafiąc wyjść z oszołomienia. Coś w nim uległo diametralnej zmianie, ale nie potrafiłem stwierdzić dokładnie co. To było najgorsze. - Ta łachudra ci się naprzykrza? - zapytał, patrząc na zażenowaną dziewczynę. - Wiesz, że nie ma wyjątków. Nieważne, kto cię wkurzy, to tak, jakby wkurzył i nas. - Nie. Przesadzacie. - Czyli podnosiłaś ton, żeby rozruszać struny głosowe, tak? A może potajemnie dorabiasz w operze i wzięłaś to, jako świetny pretekst do treningu? - Po prostu jestem trochę zdenerwowana. Na zajęciach nie poszło mi tak, jak zakładałam, że pójdzie. To wszystko. Dajcie już spokój... Nie rozumiałem, dlaczego ściemniała przed wszystkimi. Dlaczego próbowała chronić mnie przed własnymi przyjaciółmi? - Nieprawda. - sprzeciwiłem się ze śmiechem. - Jak zwykle zrobiłem coś głupiego. Krótko mówiąc, zjebałem. Właśnie próbowałem przeprosić, kiedy się wtrąciliście. - Zrobiłeś coś głupiego? - zapytał z nadzieją Alan. - Tak. - Zjebałeś? - Owszem. - Tak, że powinieneś błagać o wybaczenie na kolanach? - Nawet przejść na nich pielgrzymkę. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Ross. - zacmokał. - To jest to, na co czekałeś. Ja tu widzę TRZY. Przyszło mi przekonać się, przed czym próbowała mnie uchronić Carmen dopiero, gdy do tego doszło. Hunter wyszedł przed niewielki szereg, ignorując prośby obecnej w towarzystwie płci pięknej, i z uśmiechem na ustach wymierzył mi lewy sierpowy. Z powodu zaskoczenia i impetu uderzenia ledwo ustałem na nogach, łapiąc potężny haust powietrza, jakbym miał wziąć ostatni oddech w życiu. - Zwariowaliście?! - krzyczała, podbiegając do mnie. Poczułem jej dłoń na ramieniu. Musiałem przemóc zamroczenie i się wyprostować. - To taki przejaw męskiej miłości. Spokojnie. - wytłumaczyłem. - W twoim imieniu robią to, co trzeba. - Przestańcie! Delikatnie ją odsunąłem i wyszedłem naprzeciw. Ona nigdy nie byłaby w stanie uderzyć mnie tak, jak na to zasługiwałem. - Jeszcze dwa. - Nie! Następny cios nadszedł z drugiej strony. Zatoczyłem się. Krew napływała mi do ust. Splunąłem nią, otrząsając się. - I ostatni.
Chyba odcięło mi prąd. Zanim otworzyłem oczy, dotykałem obolałej szczęki. Lekko się zestresowałem, nie czując nic pod palcami, ale dotarło do mnie, że to od zimna. Zmusiłem się do poruszenia żuchwą, która wskoczyła na miejsce, rozsiewając wzdłuż nerwów niesamowity ból. Carmen klęczała przy mnie, prosząc w kółko, żebym się obudził. Pozostali stali nade mną. Poczułem się, jak w grobie. - Żyje. - Alan, nie musisz o tym mówić z takim niezadowoleniem. - skarciła go. Hunter podał mi dłoń, którą przed chwilą przeprowadził całkiem spektakularny nokaut. Złapałem ją i poddałem się ciągnięciu ku górze, wkładając w to równie dużo wysiłku. - Atmosfera oczyszczona? Tylko czekał, aż zadam to pytanie. - O takie rzeczy pytaj Kyle'a. Porządnie dostałeś, tyle mogę ci powiedzieć. - To, że dacie sobie w twarz, niczego nie załatwia! - Ale kto komu dał w twarz? - uniósł się. - Miał rzęsę na policzku. Pomogłem mu tylko ją zdjąć. - Ross! - No dobra. I tak byśmy to zrobili. - Należało mi się. - poparłem pośpiesznie przyjaciela, ponieważ jego pięść, w porównaniu do narastającego gniewu Carmen, wydawała się być przyjemną pieszczotą. Nie chciałem, żeby oberwał prosto w psychikę. Odwróciła się na pięcie, nie znajdując w żadnym z nas sojusznika i niczym całe metr sześćdziesiąt czystej furii, udała się w stronę samochodu, stojącego niedaleko. W ślad za nią poszła reszta. Został tylko Trace, który ewidentnie czekał na dogodny moment, żeby się odezwać. Kiedy zagrożenie wszelkiego podsłuchu oddaliło się na więcej niż dwadzieścia kroków, powiedział z napięciem w głosie: - Robimy spotkanie u mnie za kilka dni. Liczymy, że wpadniesz. Będzie też Mike i Kyle. Skrzywiłem się. Chyba jednak uderzenie sprawiło, że mój mózg odbił się kilkukrotnie o wnętrze czaszki. Musiałem mieć jakiś wstrząs. Nie widziałem innego wytłumaczenia dla jego słów. - Co? - Chcę zebrać wszystkich razem, jak dawniej i chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co zrobiłeś. Może nawet przekonam Carmen, żeby przyszła, ale nie obiecuję. No i pewnie chłopaki aż się palą do tego, żeby opowiedzieć ci o studniówce. Cisnęło mi się na usta, żeby zapytać, co się stało, czy wszystko w porządku, bo jego zachowanie wydało mi się co najmniej nietypowe. Zamiast tego zgodziłem się. Prosto. Krótko. Bez wątpliwości. Byłem bardziej niż pewny, że to ostatnia okazja na spotkanie z przyjaciółmi. Nie mogłem jej przegapić.