𝕐𝕆𝕌ℝ ℙ𝕃𝔸ℂ𝔼

147 10 3
                                    

No więc wsiadłam, jak zalecił

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

No więc wsiadłam, jak zalecił. Jechaliśmy, ale nie wiedziałam dokąd, nie miało to znaczenia, byłam zbyt pochłonięta spisywaniem w głowie listy rzeczy, których już nigdy więcej nie zrobię. Jeden zakręt. Drugi. Trzeci. Kolejny... Przestałam liczyć. Chłodne powietrze zajadle kąsało w gołą skórę na dłoniach, kostkach.

- Jak to z tobą jest, Evanie Sartori... Jak to z tobą jest?! - przedrzeźniał moje słowa, zniekształcając głos.
Zatrzymaliśmy się dopiero po dotarciu na obrzeża. Wokół nie było żywej duszy, żadnej latarni, same pustostany i budynki widmo, nieskończone, podupadające. Gdzieniegdzie mury były ozdobione graffiti. W normalnych okolicznościach nie zaliczyłabym tego miejsca do względnie bezpiecznego, zwłaszcza z kimś pokroju Evana, ale do normalnych okoliczności było nam daleko. Musiałam zdać się na jego łaskę, w innym wypadku nie miałabym co ze sobą zrobić.

- Gdzie jesteśmy?
Rozglądałam się po okolicy ze strachem. Kokaina w moim krwiobiegu nie poprawiała sytuacji, spotęgowała negatywne odczucia i niezdrowy niepokój.
- Tak to ze mną jest! Wszystko spieprzyłem! - wydarł się w pustkę, z początku ignorując pytanie, jego krzyk odbijał się od gołych ścian i pustych pomieszczeń piętrowych budynków. Kopnął jakiś kamień po drodze, dając upust emocjom. Odwrócił się i ukłonił nisko, rozpościerając ramiona teatralnie. - To moje miejsce, które tak ochoczo wyśmiałaś przed wszystkimi. - wypowiedziane słowa ociekały jadem.
- Ooo... Wiesz, to naprawdę niepotrzebne. Nie będę wchodzić w buciorach do twojej świątyni zadumy.
- Za późno.
Było mi przykro z powodu jego rezygnacji, naprawdę zrobiłam wokół niepotrzebny zamęt. Wbrew sobie musiał podzielić się czymś tak dla siebie prywatnym i ważnym, w dodatku z osobą, która upokorzyła go przed wszystkimi znajomymi, przyjaciółmi, odzierając z prywatności i ułamka niewidocznej dla innych osobowości.

Podeszłam do niego, chcąc go pocieszyć, ale odsunął się. W gruncie rzeczy nie zabolało, tylko delikatnie szczypnęło gdzieś w środku, jego reakcja była dla mnie oczywista, do przewidzenia.
- To nic, po prostu... za dużo... dzisiaj wziąłem. - przyznał niechętnie, masując skronie - Ta ostatnia dawka nieźle namieszała mi w głowie.
- Źle się czuję z powodu tego, co się stało i co powiedziałam.
Chwilę mu zajęło, zanim się uspokoił. Gorączkowo myślał, zaciskając pięści raz po raz, nie zazdrościłam mu mętliku w głowie.
- Domyślam się. Wiem, że to wszystko przez dragi, rozumiem, naprawdę... Może ludzie byli na tyle pijani, że po obudzeniu będę się zastanawiać nad tym, czy to w ogóle miało miejsce.
- Oby.
- Co nie zmienia faktu, że najchętniej bym cię zabił, warunki są sprzyjające, nie uważasz?

Podążałam za nim w ciszy. Teraz już wiedziałam dlaczego podczas naszej telefonicznej rozmowy tak sapał. Rany na nodze dawały o sobie boleśnie znać przy każdym zgięciu kończyny. Wdrapywałam się po drabinkach, licznych schodach, niektóre były ukruszone, gdzieniegdzie nawet kompletnie zarwane. Nie miałam odwagi przerwać ciszy i zmącić dopiero co odzyskanego spokoju chłopaka informacją, że tak właściwie mam lęk wysokości i przy okazji nie jestem najlepsza w skoku w dal. Jeszcze raz oceniłam odległość, klasyfikując ją jako śmiertelne zagrożenie, po czym zamknęłam oczy. Odruchowo zacisnęłam szczękę, skacząc nad wyrwą.

Złapał moją mokrą ze stresu dłoń i przyciągnął do siebie. Światło księżyca wpadające przez otwór w ścianie oświetliło jego ostrą kość policzkową i hipnotyzująco przeskakiwało kolejno po gęstych rzęsach. Znów westchnął w ten ciężki sposób, ciągnąc mnie za sobą dalej.

- Tutaj wietrzysz głowę? - zapytałam oniemiała, tracąc panowanie nad sobą.
Niepotrzebnie się odzywasz, pomyślałam, lustrując otoczenie. Emocje we mnie buzowały i czułam, że za chwilę nie będę w stanie ich wszystkich pomieścić.
Doznania spowodowane widokiem potęgowała noc, jej aura, albo narkotyk? A może fakt, że byłam w tajnej kryjówce chłopaka, którą z nikim się nie podzielił... aż do tego momentu.
- Zgadza się. Zapraszam...

Na środku sporego betonowego dachu ze szczeliny wyrastało drzewo, nie za duże, nie za małe, idealne... Cała ta scena i otoczenie idealnie wpasowałyby się w koncepcję post apokaliptycznego „Tajemniczego Ogrodu". Widok porozwieszanych lampek na niektórych gałęziach autentycznie mnie wzruszył. Podobnie było z poduszkami rozrzuconymi wokół konara.
- Co to? - zapytałam, podchodząc do niewielkiej sterty karter niedbale przykrytych jedną z poduszek.
No tak, do tej pory nie musiał dbać o prywatność, jedynie o zmiany pogody. Nikt nie zapuszczał się w te rejony, głównie ze względu na legendy jakie rozpowiadano na ten temat, dosyć mroczne i krwawe opowieści. Jego zapiskom nie groziło więc nic prócz deszczu lub wiatru.

- Wiadomości. - odpowiedział ostrożnie, jakby zastanawiał się ile powinien powiedzieć.
- Dlaczego...
Czułam jego palące spojrzenie na plecach. Ukucnęłam, chcąc choć zerknąć, słowo pisane w jakiś sposób mnie przyciągało. W mgnieniu oka odczytał mój zamiar, cedząc:
- Nie. Dotykaj. Usiądź grzecznie i nie nadwyrężaj mojej cierpliwości.
Język aż mrowił od niewypowiedzianej złośliwości, ale przełknęłam ją, siadając wygodnie. Rzuciłam ukradkowe spojrzenie w jego stronę, był bardzo odprężony i zupełnie inny.
Po wejściu na szczyt dokonała się w nim kolejna zmiana, w moim odczuciu zupełnie nowa, ewidentnie czuł się tu dobrze, zwłaszcza gdy nikt nie dotykał jego rzeczy.

- Poczekamy, aż ci przejdzie. Gdyby coś się działo, mów od razu.
Nie kłóciłam się z jego decyzją, była sensowna, choć w obecnym stanie nawet gdyby powiedział, że świnie potrafią latać – uwierzyłabym bez wahania. Wyłożył się obok, krzyżując ręce nad głową. Uparcie patrzył w niebo, znów czegoś wypatrywał? Przecież tuż przed nami rozpościerała się panorama oświetlonego miasta. Widok trwającego w najlepsze życia poruszył jakąś cienką strunę we mnie.
- Mogę być szczera?
- Oczywiście, że możesz. Obowiązuje tu jedna zasada, którą już znasz i nie jest to bycie nieszczerym.
- Ile prawdy jest w tym, co tobie mówią?
- Na tyle dużo, że nie powinnaś czuć się tak beztrosko, siedząc ze mną na odludziu, a równocześnie na tyle mało, że aż żal mi tych, którzy strzępią sobie języki na plotki.
- Okej, trochę mi to rozjaśniło sytuację. - odparłam ironicznie. - Wciąż nie rozumiem, po co te zagrywki...
- To nie są zagrywki. Mogę się założyć, że sama masz całą szafę różnych masek i osobowości, zakładasz je w zależności od sytuacji. - przymknął powieki, odgradzając się minimalnie od otaczającego nas świata - Życie cię niejednokrotnie przetyra Davies, przeciągnie przez żwirową drogę, zdzierając skórę, dokopie, aż poczujesz uderzenie wewnątrz flaków, cios rozejdzie się wzdłuż kręgosłupa, potem zostaniesz zeżarta, a następnie wypluta, gdy stracisz resztki smaku. Jedyne co ci pozostaje, to próba oszustwa, zakładania masek, jak złodziej uciekający przed gliną.
- Niezbyt to zachęcające.
Objęłam kolana ramionami, wpatrując się w światła w oddali, wyglądały jak alternatywna wersja nieba, punkciki wielkości piasku rozświetlające mrok.
- Nikt sam z siebie nie pcha się na świat, a mimo to musi zbierać kopniaki. Nikt nie mówił, że będzie miło.

- Gdy pozbywasz się tej całej otoczki jesteś zupełnie inny, nawet całkiem sympatyczny.  - zauważyłam, być może przesadziłam, ale jedyne na co mogłam sobie pozwolić, to szczerość - Oczywiście bez przesady.
- Nie zapytam cię za kogo mnie wzięłaś, bo aktualnie nie mam ochoty wysłuchiwać kolejnych obelg z twojej strony. - mruknął. Nie patrzyłam w jego stronę, a mimo to wiedziałam, że mimo wszystko był rozbawiony. - Ludzie są bardzo interesujący. Mamy to do siebie, że podświadomie zawsze szukamy skojarzeń, które mogłyby nam pomóc z definiowaniu tego, co widzimy. Dopatrujemy się różnych cech, niuansów, ani jedno krzywe spojrzenie nie umknie twojej podświadomości. Myślę, że tak właśnie było i jest. Patrzyłaś na mnie i widziałaś to, co chciałaś, co bardziej pasowałoby do mojej osoby i jednocześnie ułatwiło zdefiniowanie mnie. - usiadł po turecku, wyciągając jedną z bletek, papierek przemykał między długimi palcami chłopaka zakłócając ciszę delikatnym szelestem – Też mogę o coś zapytać?
- Jasne.
Pytanie za pytanie? Uczciwa cena.
- Wymiotujesz dlatego, że chcesz czy musisz?
Wzdrygam się.
- Być może jedno i drugie się łączy. - odpowiedziałam wymijająco.
- Sprytnie. - przyznał, wyciągając z kieszeni woreczek z tytoniem.
- Praktyka to podstawa.
- Osobiście stawiam na myślenie.

Wstałam, musiałam rozruszać nogi, bo poczucie bezruchu było obezwładniające. Jeszcze kilka minut i wpadłabym w paranoję, że dostałam paraliżu.
- Coś nie tak?
- Kiedy to minie?
Rozmasowałam obolałe udo. Wyobrażałam sobie, że wmasowuje w skórę leczniczą maść. Nie zadziałało.
- Działanie kokainy? Nie wiem czy powinienem ci mówić, mogłabyś wpaść w manię odliczania czasu.
- A tak na oko?
- Wyczekuj wschodu słońca. - odparł niedbale, przeciągając wolno językiem po papierku.
Gotowy papieros spoczywał w jego dłoni, precyzyjnie sklejony i prościutki.

- Czyli jesteśmy uziemieni...
- Tak będzie dla ciebie bezpieczniej.
- Jak na włoskie korzenie jesteś trochę blady. - wskazałam na jego skórę, próbując zmienić temat i nie myśleć o tym, kiedy przywitają nas pierwsze słoneczne promienie.
- A ty bardzo często otwierasz buzie, jak na kogoś ze skłonnością do wymiotów.
- Pewnie tknęłoby mnie to, gdybym była trzeźwa.
- Naprawdę? Wydawało mi się, że już nic nie czujesz i wszystko masz gdzieś. Odejdź od krawędzi. - wbił we mnie ciężkie spojrzenie, zatrzymując zabawę skrętem.

Oddaliłam się od krańca dachu, nieświadoma tego kiedy znalazłam się tak daleko od drzewa na środku.
- To nie do końca tak. Bardzo chciałabym nic nie czuć i wierzę, że kiedyś się uda...
- Jeśli to ma być wiara, to cieszę się, że w nic nie wierzę. Czy masz jakiś inny powód, prócz tego, co ci zrobił? - dodał pośpiesznie: - Żeby było jasne, nie twierdzę, że nie byłby wystarczający, każdy powód jest ważny, nie ma większego lub mniejszego.
- Być może mam.
- Hmm... - zamyślił się, pstrykając zapalniczką.
Końcówka papierosa zajęła się ogniem, rzucając na jego twarz nikłą poświatę.
- Mam... Mam pewne zadrapania. - wykrztusiłam.
Co za różnica? Byłam uziemiona razem z nim i przekonana, że nawet najgłębsze wyznanie i tak pochłonie noc, że wyparuje z jego głowy wraz z narkotykiem.
- Rozumiem... - szepnął – Być może też mam pewne zadrapania.
- Wyleczyłeś je?
- Tylko samotni i niezrozumiani głupcy są w stanie uwierzyć, że wszystkie zadrapania da się wyleczyć.

Patrzyliśmy na siebie w napięciu, równie dobrze świat mógł się właśnie skończyć. Nieznośne mrowienie w opuszkach palców przeszło na kark. Udo pulsowało, pragnęłam by ta część ciała znalazła się poza jakimkolwiek odczuwaniem, chciałam zatracić się w otumanieniu.
- Dobrze, że to tylko „być może", prawda? - ciężko mi przyszło powiedzenie tego lekko.
- Być może. - zaśmiał się.
- Być może nie żałuję tego, że cię pocałowałam. - wypaliłam bez pomyślunku.
- Ja nie żałuję.
- Zapomniałeś o... - zaczęłam z chichotem.
- O niczym nie zapomniałem. Niczego nie zapominam, Davies.
Wypuścił z ust nieśmiałą chmurkę, która przerwała nasz kontakt wzrokowy. Wzięłam to za wybawienie, nie miałam pojęcia, co powinnam powiedzieć. Odwróciłam się plecami do Evana, na usta cisnęło mi się pytanie, nie mogłam go powstrzymać.

- Czy teraz byś mnie pocałował?
- Nasz pierwszy pocałunek nie był przeznaczony dla mnie. - mówił spokojnie, mogłabym słuchać jego głosu do snu, nawet jeśli treść mi nie odpowiadała, jak teraz – Nie wiem czy byłbym zdolny do tego, by nas znów pokiereszować, bo tym właśnie byłoby pocałowanie cię w tej chwili.
- Być można jestem przyzwyczajona do bycia pokiereszowaną.
- Być może poświęciłem za dużo czasu na zastanawianie się czy mnie jako mnie, również byś pocałowała w ten sposób... - usłyszałam jak ciężko wypuścił powietrze. - To nie może się wydarzyć. Nic o mnie nie wiesz. Zabrałbym cię ze sobą na dno, a wszystko przez to, że coś ci się wydaje: że tego chcesz, potrzebujesz...
- Powiedz mi jedną rzecz, bo nie wiem czy to odurzenie, a może wyobraźnia... - zająknęłam się – To dziwne, ale niczego już nie jestem pewna, nawet tego czy istniejesz, czy tutaj jesteś. To sen?
- Ja natomiast z całą pewnością mogę udowodnić, że jestem prawdziwy i stoję tuż przy tobie.
Delikatne muśnięcie dłoni uwolniło spod powieki jedną łzę. Dopiera gdy spłynęła po policzku uświadomiłam sobie, jak bardzo mi ciążyła.

- Czemu to wszystko się tak zepsuło?
- Chciałbym, ale niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Zmieszałam się własną otwartością, jak czymś obcym i nieprzyjemnym.
- Jezu, dlaczego mówię to wszystko? Chciałabym odgryźć własny język.
- To akurat proste. Koka to takie trochę serum prawdy, powiesz zanim pomyślisz. - roześmiał się.
Skoro i tak byłam narażona na nieodpowiedzialne paplanie, postanowiłam go uprzedzić:
- Powiem coś i proszę byś nie odpowiadał. - choć jego ciało całe się spięło, miał nieodgadniony wyraz twarzy – Gdybym miała pocałować ciebie... - nie mogłam powstrzymać uśmiechu i walenia serca, które za moment wyskoczyłoby mi przez gardło, gdyby nie chwycił mojej dłoni uspokajająco, delikatnie, równie dobrze mógł to być podmuch wiatru – Ciebie pocałowałabym zupełnie inaczej.

Uszanował prośbę, nie odezwał się, zresztą nie musiał, bo robiły to jego oczy, niemal krzyczały „to nie może się wydarzyć", a jednak zbliżył się jeszcze bardziej, zakłócając moją dotychczasową życiową orbitę, po której poruszałam zbyt szybko, niekontrolowanie, to nie mogło skończyć się dobrze. Jego bliskość zwróciła mi grawitację, dociskając do ziemi. Każdy dzielący nas centymetr był kpiną, a każdy skracany minimetr błędem. Nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, a przynajmniej takiego, które nie skończyłby się kolejnym zadrapaniem. Ciążyła mi świadomość tego, jak bardzo chciałam popełnić ten błąd, bo czymże by był w cieniu wszystkich innych nocy?
Jednym z wielu.

- Masz rację. Nic o sobie nie wiemy, ale uważam, że coś nas łączy. Jesteśmy tak samo beznadziejni, tak samo pokruszeni... - powiedziałam ze ściśniętym gardłem.
Skinął ledwo zauważalnie, podtrzymując nić porozumienia między nami. Jego zaciśnięte do niedawna usta były nagle półotwarte. Nawet w delikatnym świetle mogłam dostrzec czerwień dolnej wargi, wyglądała jak płatek kwiatu, którego dotyk chciałam poczuć na własnej skórze. Widziałam po nim, że sam stał nad przepaścią w jego głowie, rozważając czy skoczyć. Lewą część twarzy wydobywało z mroku światło lampek, prawą skąpał w swojej poświacie księżyc, to doskonale odzwierciedlało dylemat, jaki miał.
- Nie zrobisz tego? - w pytaniu czaiło się także stwierdzenie.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie zrobię.
- Bo jestem zużyta?
- Nigdy bym tak nie pomyślał. Gdybym to zrobił, ukradłbym część ciebie, dając w zamian wyłącznie jeden z pozostałych kawałków serca, a nie mam ich na tyle by sprostać tej cenie.

Nie miałam pojęcia, o co mu chodziło, ale podskórnie czułam, że było to ważne. Zawieszenie w jakim się znajdowaliśmy było nie do wytrzymania. Musiałam zakończyć tą katorgę zmysłów, chłostę umysłu, który krzywdził nas, podsuwając różne wizje, wzmagając odczucia, stawiając na piedestale te, od których dzieliła nas niewielka odległość i niemożliwość ich osiągnięcia. Wyminęłam go. Całkiem możliwe, że zbyt agresywnie uwolniłam się z uchwytu jego dłoni. Ostrożnie usiadłam na skraju dachu. Zrobił to samo, zachowując jednocześnie wygodną i przykrą przestrzeń między nami. Nasze nogi zwisały bezwiednie.

Od czasu do czasu spoglądał na mnie czujnym okiem.
- Naprawdę myślisz, że w każdej chwili byłabym zdolna by skoczyć? Bierzesz mnie za kogoś o wiele odważniejszego, niż jestem.
- Każdym kolejnym dniem od kiedy chciałaś się utopić udowadniasz swoją odwagę.
To kłóciło się z cytatem, który zaznaczył w książce, ale nie miałam zamiaru kwestionować jego szczerości, być może uważał, że coś takiego właśnie chciałam usłyszeć, „tego potrzebowałaby osoba w jej sytuacji", coś względnie podbudowującego. Tak naprawdę był to lichy materiał, słaby fundament, puste słowa nie były w stanie unieść ciężaru odczuwalnego wewnątrz.

- Mam nieco odmienne zdanie...
- A gdybym powiedział, że to ja chcę skoczyć?
- Byłoby szkoda... całkiem nieźle gotujesz, ludzkość by na tym straciła.
Mówiłam prawdę, z całym przekonaniem uważałam, że Evan dobrze gotuje, ze względu na moją przypadłość ciężko było mi się przekonać do czegokolwiek, a jego pomidorówki autentycznie było mi szkoda, skończyła jak skończyła...
- Uznajmy, że właśnie odkupiłaś swoje winy po znieważającym dla mnie stwierdzeniu, iż jestem budyniowym pączkiem.
- Niedługo później zmieniłam zdanie!
- Owszem, ale rana pozostała. - jęknął, opadając na plecy.
Bez uprzedzenia pociągnął mnie za sobą. Twarde podłoże zapewniło mi potrzebne poczucie stabilności. Ciało przyjemnie przylegało do chłodnego betonu, podczas gdy nogi wciąż zwisały.

- Tak lepiej.
- Jesteś senny?
- Zło nigdy nie śpi. - łypnął na mnie gniewnym okiem, wybuchając po chwili śmiechem – Poważnie, dużo trudniej spać gdy człowiek nienawidzi się za to, co zrobił lub nie.
- Chyba już nigdy nie zasnę. - na przekór słowom zamknęłam oczy, rozkoszując się na powrót euforią.
- Nie przesadzaj, nie może być aż tak źle.
- Jako dziecko byłam uzależniona od serialu Violetta.
- Tragedia, lepiej zainwestuj w kontener tabletek nasennych.
Potraktowałam go najchłodniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać i wtedy do mnie dotarło, że jesteśmy tu tylko na chwilę, wszystko się skończy, gdy wzejdzie słońce. Mimo wszystko coś w mojej głowie budziło nadzieję, że do końca życia będę leżeć na tym dachu pod gołym i gwieździstym niebem, lekka jak w tej chwili.

- Co będzie jutro? Teraz tak rozmawiamy, a jutro?
- Jeśli o mnie chodzi, to potajemnie dokończę oglądanie Violetty, utknąłem na bodajże przedostatnim sezonie.
Uderzyłam go w ramię z całym impetem. Ułamek sekundy, a po jego uśmiechu nie było już śladu.
- Zastanawianie się nad takimi rzeczami przynosi zbyt wiele rozczarowania. Nie wiem, co będzie jutro. - odpowiedział szczerze.
- W takim razie skoro ma się to nie powtórzyć, to przy następnej okazji, gdy moja podświadomość będzie chciała cię zdefiniować jako „dupek" i „rasowy kretyn" przypomnę sobie ciebie, gdy nie byłeś nim ani trochę, czyli teraz.
- Dzięki, Davies. Naprawdę dobrze mi się z tobą rozmawia, zwłaszcza gdy mam świadomość, że już nigdy więcej nie będę musiał tego robić, jutro pewnie będę martwy.
- Daj spokój, ostatni sezon nie kończy się aż tak źle. - nie odpowiedział, ze spokojem patrzył w górę – Nie mówisz chyba poważnie, co?

- Pewnie, że nie. Przekonam ich jakimś daniem, normalka. Jak myślisz, co będą woleli; paluszki z lewej dłoni duszone w sosie z własnej krwi, czy wyciętą wątrobę, z której mógłby wyjść całkiem niezły rosół. Chociaż... Z tym, co obecnie znajduje się w moim krwiobiegu raczej by im zaszkodziła.
- O Boże...
- Żartuję! Fakt, przeskrobałem, ale moje zdolności są ważniejsze niż to, co się wydarzyło, a przynajmniej mam taką nadzieję. Nie myśl o tym. Spójrz.
Na przegubie dłoni chłopaka usiadła ćma, zaprezentowała rozpiętość i wzorzysty wzór na skrzydełkach.
- Mają w sobie coś z człowieka. - szepnął cicho, nie chcąc spłoszyć owada. Przyglądał się okazowi w głębokim skupieniu.
- Motyle?
- Ćmy są dziećmi nocy, a i tak niezłomnie podążają ku światłu, zupełnie jak zranieni ludzie usilnie szukający głębszych uczuć, na próżno.
- Tak naprawdę one lecą do księżyca... Mają w sobie coś jak nawigacja, która świruje, gdy zostanie zakłócona innym źródłem światła. - wdarłam się w jego piękną wizję suchym faktem.

- W takim razie jest to drwina ze strony matki natury. Jeszcze bardziej mi ich szkoda, mają tragiczne życie...
- Dlaczego?
- Bo są zaprogramowane by całe życie dążyć do miejsca, do którego nigdy nie dotrą. Tragizm w czystej postaci.
- I włochatej... - nie powstrzymałam odrazy, doznając dreszczy na ciele.
- Nie słuchaj jej kolego, jest naćpana. - szepnął.
- Pragnę zauważyć, że rozmawiasz z ćmą!
- To, że jest mała i włochata nie oznacza, że nie zasługuje na to by zamienić z nią parę zdań, choćby z grzeczności. Z tobą rozmawiam, a z nią bym nie miał? To się nazywa hipokryzja.
- A to – wymierzyłam w niego palcem – ciężki przypadek.
- Być może za chwilę się doigrasz i sam cię zrzucę z tego dachu.
- Umiesz coś więcej prócz gotowania i grania na nerwach?
- Chyba nie. - smutny śmiech chłopaka nie pasował do tej nocy – Zawsze chciałem grać na skrzypcach.
- To brzmi jak dobry wstęp do historii o małym, biednym i zepsutym chłopcu.
Nie miałam prawa wiedzieć, jak niebezpiecznie blisko prawdy byłam.
- Zapomniałaś o niekochanym. - podsunął entuzjastycznie.

- Co byś zagrał jako pierwsze?
Ciekawiła mnie odpowiedź Evana, z którą się niezwykle ociągał, a może to moje poczucie czasu ześwirowało?
- Marsz żałobny...
- A tak serio? - jęknęłam.
Miał puste spojrzenie, gdy pogrążył się w myślach, możliwe, że to złudzenie, ale widziałam w nich odbicie gwiazd.
- Sam nie wiem, Enaudi ma wiele niesamowitych utworów, które, przysięgam, wrzynają się w skórę, tną tkanki, aż zagnieżdżają się w samej duszy. „Saturn" też by było niezłe.

Próbowałam wyobrazić sobie go ze skrzypcami i nie mogłam odeprzeć od siebie wrażenia, że instrument szalenie by do niego pasował. Konkurencją mogłoby być pianino, miał długie palce z szerokim rozstawem, doskonale pamiętałam, gdy dotykały mojej twarzy.
- Na każdej z kartek jest zapisany list. - odezwał się nagle, udzielając odpowiedzi na wcześniejsze pytanie - Być może gdy mi gorzej przychodzę, składam samolocik i puszczam któryś w powietrze, uwalniając jakąś myśl, a przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
- To jakaś forma terapii?
- Albo objaw choroby. - parsknął.
Ogarnęło mnie zdziwienie, ale w porę je zamaskowałam. „Nie znasz mnie." Bałam się go poznać, może nawet nie chciałam. Za bardzo przerażały mnie skrajności, z których się składał.

- Opowiedz mi coś.
- Jesteś senna?
- Nie! - fuknęłam.
Byłam senna jak cholera.
- No dobrze. O czym chciałabyś posłuchać?
- Może o twoim planie na przyszłość?
- Nie myślę o jutrze, więc czemu miałbym zastanawiać się nad przyszłością? - sarknął, jak do nieuważnego dziecka.
- Nie kłaaam, każdy to robi.
Powieki były ciężkie i szczypały, ale ze wszystkich sił starałam się nie odpłynąć.

- Gdybym miał plan, to może... Może dotyczyłby założenia jakiegoś interesu, nie mam na myśli handlu oczywiście. - zamyślił się ponownie, wodząc palcem wskazującym po klatce piersiowej, która miarowo podnosiła się i opadała - Mike... Odkąd pamiętam marzy mu się knajpa, proponował mi kiedyś, żeby zrobić to razem. Niby zająłbym się kuchnią, a on papierkową robotą, przynajmniej jego studia nie poszłyby na marne. Chyba wtedy straciłem niepowtarzalną szansę.
- Dlaczego się nie zgodziłeś?
- Nie wiem, nie znam innego życia niż to, które mam. Nie potrafię wyobrazić sobie takiej sytuacji, w której wszystko byłoby uporządkowane i normalne.
Oboje zawiesiliśmy się na moment, on w swoich rozmyślaniach, ja w swoich. Bardzo dokładnie widziałam wszystkie utracone niepowtarzalne szanse.

- Ross naprawdę zakochał się w Ally?
- Ciężko stwierdzić. - zadrżał ze śmiechu – Ciężko mu przychodzi przetwarzanie danych, jeśli chodzi o emocje, może minąć trochę czasu zanim sam będzie w stanie to stwierdzić, a przede wszystkim dopuścić do siebie.
Pamiętałam w jaki sposób patrzył na dziewczynę, jakby widział ją pierwszy raz na oczy i doznał objawienia. Nie byłam z nią blisko, ale mimo wszystko nie życzyłam nikomu złamanego serca. Najwidoczniej domyślił się moich wątpliwości, uzupełniając wypowiedź:
- Nie jest złym facetem, po prostu gdzieś po drodze zapomniał, jaki był kiedyś. Usilnie stara się przypominać brata.
- Jest jego autorytetem?
- Jeśli można tak powiedzieć o osobie, która się zabiła, to tak.
- Nie wiedziałam...
- Niby skąd miałabyś wiedzieć? Czasami wydaje mi się, że to mu naprawdę pomaga i daje choć odrobinę poczucia obecności brata, ale potem przestaję dostrzegać jego samego, nie jest sobą.
- Robi sobie krzywdę. - pewność mojego głosu była zaskakująca.
- A kto z nas tego nie robi? - odwrócił głowę, by na mnie spojrzeć.

Nieprzyjemna myśl zagnieździła się w moim żołądku „wie", „wie, co zrobiłaś w łazience", przecież było to niemożliwe, nierealne zupełnie jak on w tej chwili, dziecko nocy, złamane i piękne.
- Może zmienimy repertuar?
- To może opowiem ci, jak w podstawówce na nocowaniu u Alana Trace pomylił sok owocowy z płynem do rąk i wymiotował przez kilka następnych godzin za firanką, psując wszystkim „Gdzie jest Nemo"?
- Chętnie.
- Do tej pory nie wiem czemu nie poprosiliśmy mamy Alana o pomoc. Chyba wkręciliśmy się, że to serio był sok, domowej roboty na dodatek, całkiem możliwe, że nie chcieliśmy jej sprawić przykrości, więc znosiliśmy nieludzkie odgłosy wymiotów, nieco ujęły dramatyzmu bajce, ale wspominam ją całkiem dobrze. No więc zaczęło się od...
Mówił i mówił, monotonnie, spokojnie, niska barwa głosu Evana działała hipnotyzująco.
- ... wtedy od go chwycił i ścisnął...
Czarowała mnie, pociągała coraz dalej w czerń, obiecując spokojny i upragniony sen.
- ... niemożliwe, że dzieci potrafią mieć tyle w żołądku...
Głos chłopaka cichł z każdą chwilą, oddalał się ode mnie.
- ... potem przyszedł kot Alana. Nie zdążyliśmy go złapać, zjadł wszystko i też wymiotował...
Nie pamiętam chwili, gdy zamrugałam po raz ostatni.

Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz