𝕀 𝔸𝕄 𝔸𝕎𝔽𝕌𝕃

195 12 0
                                    

Dedykujemy ten rozdział wszystkim, których oczy zostały przysłonięte masą z jednakowych dni, a mimo to, wciąż po omacku szukają wyjścia.

Sobota, dalej jestem w grze o nic, a koło fortuny wskazuje, że będzie to dzień beznadziejny jak każdy inny. Zastanawiałam się, czy Bóg lub cokolwiek innego nie stroi sobie żartów z mojego życia, popijając mrożoną kawkę, gryząc krakersy, wygodnie siedząc w fotelu i rzucając od czasu do czasu „o! Patrz teraz, to będzie dobre!".

Leki stające w gardle smakowały jak płonne nadzieje skompresowane do postaci niedziałającej pastylki, bo niby jak w kolorowych kapsułkach i kulkach można było zamknąć chęć i siłę do życia? Mocno w to wątpiłam, tabletkom daleko było do lampy z dżinem w środku, nie mogły spełnić żadnego z moich życzeń, zdecydowanie wolałabym lampę zamiast szeleszczących w dłoni blistrów.

Nie potrafiłam odpowiedzieć na pytanie, kiedy stałam się żartem życia i jak można być tak okropnym, za to potrafiłam wyrecytować rozwinięcie tego słowa, kolejno:

Ohyda

Katastrofa

Rozpacz

Obrzydliwość

Paskuda

Naiwność

Apatyczność

Taka byłam, to widziałam w odbiciu lustra, suma wszystkich minusów, niestety nieparzysta, jednak brak plusów nie był zaskakujący. Nie czułam się osobą, która odwzajemniała moje spojrzenie, byłam głęboko we wnętrzu monstrualnego tworu stojącego w łazience, schowana przed wszystkimi, uwięziona i skazana na ciało, którego nie chciałam. Gdybym miała czym, zwymiotowałabym.

W środku płakałam jak dziecko, jednak na zewnątrz nie pojawiła się żadna łza.

Po prysznicu i ubraniu się zeszłam do kuchni, a następnie do salonu w poszukiwaniu kluczyków od samochodu. Tata odsypiał ostatnią nockę, a ja musiałam się dostać do ośrodka kultury w przeciągu 10 minut, zdecydowanie potrzebowałam w tej chwili wozu bardziej niż on.

Droga była praktycznie pusta, ludzie powyjeżdżali na weekend, korzystali z wolnego dnia leżąc do późna w łóżkach lub odsypiali imprezy, żałowałam, że nie należę do ich grona. Zamiast tego jechałam na zajęcia plastyczno-terapeutyczne. Nie chciałam przyznać przed sobą, że będę uczestniczyć w czymś, co ma związek z jakąkolwiek formą terapii, mój umysł zatrzymywał się przy „plastyczno", nie potrzebowałam reszty, ale obiecałam tacie, że przystąpię do kursu i tylko ten fakt sprawiał, że jeszcze nie zawróciłam.

Zaparkowałam na tyłach niezbyt pokaźnego budynku, nie był tak pompatyczny jak pobliska plebania, ale z całą pewnością zadbany, nie tylko przez gminę, ale i wolontariuszy, którzy zajmowali się sprzątaniem i doglądaniem zieleni wokół.

Wyłamując palce, pchnęłam przeszklone drzwi, rozglądając się po holu. W pobliżu stała recepcja, więc podeszłam. Kobieta w średnim wieku i plakietką z imieniem na swetrze oderwała się od papierkowej roboty i promiennie uśmiechnęła.

- Witaj Słoneczko, jestem Dolores, potrzebujesz czegoś?

Jak najbardziej, żeby ten dzień się skończył.

- Chciałam zapisać się na zajęcia, które odbywają się w sobotę. - uściśliłam, ponieważ w dalszym ciągu ich pełna nazwa nie mogła mi przejść przez gardło.

Kobieta widząc moje zmieszanie, lekko skinęła, nie przestając się uśmiechać.

- Oczywiście, masz szczęście, mamy ostatnie wolne miejsca. Szczególnie w tych czasach ludzie potrzebują takich inicjatyw, stąd tak wielkie zainteresowanie. Jak się nazywasz?
- Carmen Davies. - oparłam dłonie na blacie, żeby zahamować wewnętrzną potrzebę wyłamywania palców i skubania paznokci.

Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz