Dedykuję ten rozdział wszystkim osobom, które nieustannie brodzą w ciemności i dzielnie znoszą jej świdrujące spojrzenie. Każdemu, kto codziennie próbuje uciec przed mrokiem, czując na własnym, pokiereszowanym karku jego ciężki oddech. Wszystkim, którzy noszą blizny, te na zewnątrz, jak i w środku.
Pamiętajcie, że zawsze istnieje ktoś, kto potrafi je zobaczyć nawet w ciemności.
Z wyrazami miłości do bliźniaka. Kc
Czas dzieliłam na ten, w którym serce pracowało względnie normalnie oraz stawało, duszone tęsknotą i lękiem.
Niejednokrotnie zanurzałam się po sam czubek głowy w pewnym rodzaju zawieszenia, jakże zawodny organ wielkości pięści w moim ciele przeszywał nagle ból, niby ukłucie, jednak głębokie, cały świat pogrążał się w ciszy, grawitacja ciągnęła wszystkie mięśnie twarzy ku dołowi, aż w końcu zastygały, niezdolne do udawania, wyrażenia czegoś więcej poza bezkresną samotnością. Ten stan toczył za mną pogoń, biegł na złamanie karku w każdym miejscu, o każdej porze, gdy stałam wieczorem na werandzie, siedziałam w szkolnej ławce lub próbowałam zasiąść do wspólnego posiłku, najgorsze było to, że zazwyczaj padałam na łopatki, niezdolna do dalszej ucieczki. Na szczęście łapałam się na tym w porę, zawsze tuż przed nakryciem przez któregoś z moich towarzyszy. Te epizodyczne zawieszenia zganiałam na natłok myśli, presję w szkole czy nawał prac domowych.
I tak wiedzieli.
Pomimo wiedzy dawali mi to poczucie komfortu, biorąc rzekomo moje tłumaczenia za sensowne, względnie racjonalne. Prawda była taka, że mieli tą samą przypadłość.
Oczywiście. Nie byłam jedyną osobą na tym świecie, która tęskniła, ale jedyną zmagającą się z tym uczuciem na tak wielu frontach jednocześnie. Malinki na brzuchu dawno wyblakły, już nie miałam pewności, czy to, co stało się między mną, a Evanem na dachu miało w ogóle miejsce. Bałam się tego momentu, nadszedł za szybko. Jedna z ostatnich namiastek po chłopaku zniknęła, razem z nią odeszła pewność, zostało tylko mgliste wspomnienie. Nie ufałam swojemu umysłowi na tyle, by mu zawierzyć w tej kwestii. Byłam zmęczona.
Trace szukał różnych rozwiązań tego problemu, myślałam o tym, że stanowczo za dużo na siebie brał i prędzej czy później zabije go ten nieustający wyścig w uszczęśliwianiu wszystkich naokoło prócz niego samego, ale w gruncie rzeczy nie narzekałam, gdy pewnego dnia zawitał do nas Toster.
Nie narzekałam też w momencie jednogłośnego postanowienia, że psiak zostaje z nami. No... może nie tak jednogłośnego, Hunter miał pewne obiekcje, ale szybko się poddał pod naporem gróźb Kyle'a. Ross niby nie wierzył w „czary-mary" przyjaciela, jednak wzdrygał się nieznacznie przy każdej zapowiedzi rzucenia klątwy w jego kierunku.
- Nie wiem, kto zniesie to gorzej... - śmiał się Trace, patrząc jak Toster znajduje sobie wygodne miejsce tuż przy moich nogach, a raczej na nich, tak właściwie to na kanapie... i na mnie. - Ross czy mój ojciec. Ciekawe czy już zgłosił zaginięcie. - gdybał, nie robiąc sobie nic z zawistnego spojrzenia blondyna siedzącego obok.
Stęknęłam pod ciężarem ciepłego ciałka, od naszego ostatniego spotkania sporo go przybyło.
- Jak dla mnie Hunter przegrywa w starciu z Tosterem, może się wyprowadzić. - odparł urzeczony widokiem Kyle.
Wczepiłam palce w lśniącą sierść zwierzęcia, które odetchnęło z ulgą, jakby całe wieki czekało na jakąkolwiek pieszczotę.
- Jak mam się wyprowadzić z miejsca, w którym nie mieszkam?
Nadworny mag zmierzył go z góry na dół, nie kryjąc pogardy. Ewidentnie wolał patrzeć na psiaka, niż przyjaciela.
- Najlepiej w trybie PILNYM.
No więc Toster został, żywił się głównie specjalistyczną karmą i naszymi bolączkami... Czasami urozmaicał sobie dietę tenisówkami Rossa, a nawet jego bokserkami, jednak tego odkrycia wolelibyśmy nie pamiętać.
Od tamtej chwili minęło kilka dni i niezliczona liczba zatrzymań akcji serca. Powroty do naszego małego azylu schowanego pośród drzew stały się niepisaną zasadą.
Owszem, zdarzały się dni, w które nie przesiadywaliśmy w leśniczówce z dotychczasowym składem, ale zawsze wracałam do tego miejsca z którymś z chłopaków. Powoli przyzwyczajałam się do ich wrodzonej opiekuńczości, czasami przesadzali, co wytykałam ochoczo. Przeważnie tłumaczyłam to tym, że martwili się o dwa brakujące ogniwa i nie mieli gdzie tej troski ulokować, a ja akurat stałam na linii ognia.
Czas wolny spędzaliśmy głównie na leśnych przechadzkach, spacerach z Tosterem, rozmowach przy kominku, czy graniu w gry, których zasad żadne z nas nie znało, tak było niby ciekawiej, przynajmniej według Kyle'a, który dziwnym trafem zawsze wygrywał.
Trzymaliśmy się z daleka od centrum i spędów ludzi, zawieszeni w oczekiwaniu. Nie wiedzieliśmy dokładnie jakiego znaku wypatrywać, ale czekaliśmy.
Bywały lepsze i gorsze dni, częściej lepsze, ale łatwiej rozpamiętywać te złe, zazwyczaj dotyczyły rozterek i obaw.
- Może już? Dość tego czekania. - proponował Ross.
Przyglądałam się z bezpiecznej odległości, jak dyskretnie próbował odsunąć od siebie psa żującego nogawkę jego spodni. Mimowolnie nadstawiłam uszu, zmieniając nieznacznie pozycję w fotelu. Przy każdym pytaniu tego typu moje tętno podskakiwało, choć w głębi duszy przewidywałam odpowiedź:
- Jeszcze nie. Wróci, zobaczysz.
Wierzyliśmy jego słowom, bo Turner był Turnerem i nie należało w niego wątpić, utrzymywał naszą gromadkę w całości i dla każdego chciał jak najlepiej.
Poza trasą między domkiem, a szkołą lub najbliższym sklepem, zdarzało się nam także robić krótkie przejażdżki po okolicy. Na pytania odnośnie samochodu gospodarz zawsze odpowiadał, że jego rodzice i tak tylko czekają, żeby go wydziedziczyć, a on postanowił zdjąć z nich nieprzyjemny ciężar szukania odpowiedniego powodu.
- Naprawdę? - przeraziłam się za pierwszym razem.
I tak dręczyły mnie ogromne wyrzuty sumienia z powodu ich zaangażowania, ostatnim czego chciałam, było by dla któregokolwiek z nich skończyło się to kłopotami.
- A skąd! - parsknął. - Ojca i tak wiecznie nie ma, mama się nie odezwie, dopóki ma własne auto do użytku, nawet nie zauważą.
- A Toster?
Doskonale pamiętałam upiorne sanktuarium pana Turnera, do którego omyłkowo weszłam, szukając schronienia przed niebezpiecznym natrętem na imprezie. Wychodziło na to, że kochał te psy ponad wszystko inne, jak miałby umknąć jego uwadze brak pupila?
Chłopak pomógł naszemu czworonożnemu przyjacielowi wdrapać się do samochodu zanim odpowiedział ze spokojem:
- Cóż... Może jednak mnie wydziedziczą.
Zostałam oprowadzona po większości ich ulubionych miejsc, przemieszczaliśmy się od miejsca, do miejsca, jak na prywatnym placu zabaw. Akurat wracaliśmy z wyprawy, cali przemoczeni. Zabranie psa myśliwskiego nad staw, gdzie można uświadczyć wielu gatunków ptaków wcale nie było najlepszym pomysłem, zwłaszcza jeśli żadne z nas nie posiadało predyspozycji by w porę złapać uciekiniera. Siedzenia w momencie zawilgły, a atmosferę można było kroić nożem. Byłam pewna, że gdyby tego dnia Kyle nie miał swoich spraw do załatwienia i pojechał z nami, nie powstrzymałby się przed komentarzami odnośnie aury i złej energii skumulowanej Bóg wie gdzie, może w schowku pasażera, albo klimatyzacji.
- A tutaj Alan skradł swój pierwszy pocałunek w wieku ośmiu lat. - powiedział Trace, wskazując miejsce pod przejazdem kolejowym. - Ale nie mów mu, że cię wtajemniczyłem.
Skinęłam z rozbawieniem, walcząc przy okazji z językiem winowajcy naszych mokrych ubrań, który usilnie próbował okazywać wszystkim miłość, liżąc po twarzach (wciąż nie zapomnieliśmy o zjedzonych bokserkach).
Wjechaliśmy pod wiadukt, żwir chrzęścił nieprzyjemnie pod kołami. Próbowałam przyjrzeć się pokaźnemu graffiti na jednej ze ścian. Czarny malunek przedstawiał człowieka samotnie siedzącego w łódce, a pod nią wodne potwory, począwszy od Krakena, aż po nieco zniekształconego Megalodona i... czy to była Arielka? Gdzie jej stanik z muszelek? Zastanawiałam się, krzywiąc lekko. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby upiornie namalowany Florek nie robił jej pearcingu sutków za pomocą trójzęba Posejdona.
- Z traumami chyba nie chodzi o to, żeby je rozpamiętywać, więc daj mi spokój. - burknął Ross.
- Jestem święcie przekonany, że powiedziałby to samo. No, może dodałby jeszcze, że dzięki temu nabył nawyk mycia zębów cztery razy dziennie.
- Dupek.
Przejazd trwał może trzy sekundy, a mimo to nie byłam w stanie wypalić tego obrazu z umysłu.
Wokół walało się mnóstwo śmieci, świadczących o obecności dzieciaków, które upodobały sobie to miejsca do wykonywania wszystkich czynności, jakich nie powinny.
Kojarzyłam okolicę raczej z opowieści, nie zapuszczałam się w tej rejony, bo uchodziły za średnio bezpiecznie.
- Daj spokój. Przecież wiesz, wolał nauczyć się na kumplu, żeby dobrze wypaść przed... jak jej było?
Zastanawiałam się, czy nieobecny w tym momencie Alan już wtedy wiedział? Czy był świadomy swojej orientacji, a może szukał potwierdzenia, przekonując przyjaciela do niewinnego buziaka w niebezpiecznej miejscówce? Poczułam ucisk w żołądku na myśl o zagubionym wewnątrz siebie chłopcy, który przez te wszystkie lata nie był w stanie przyznać się do swoich uczuć, które przecież nie były złe... Żadne uczucia nie są złe i nie zasługują na tłamszenie. Każdy ma prawo do kochania i bycia kochanym.
- Chyba Lucy.
- Właśnie, Lucy. - podchwycił ochoczo kierowca. - Z tego co pamiętam, wypadł świetnie, dajesz może prywatne lekcje?
- Nie stać cię.
Nerwowo gładziłam głowę pogrążonego we śnie psiaka, padł, jakby wybiło mu korki i tylko od czasu do czasu wzdychał przeciągle.
- A jakiś rabacik? Tak po znajomości?
- Tak po znajomości, to mogę dać ci w pysk, za darmo.
Myślałam o tym wszystkim i nie było temu końca. Obrazy umykały mi sprzed oczu, na niczym nie potrafiłam dostatecznie skupić uwagi.
- Carmen?
Powinnam zwrócić uwagę na oczekującego odpowiedzi Ross'a, zwłaszcza że rzadko kiedy pytał mnie o cokolwiek. Zastanawiałam się nad wszystkim, nawet nad tym czy nie miał do mnie żalu o całą sytuację, tylko nie nad pytaniem, którego nawet nie usłyszałam.
- Carmen? - ponaglił.
- Słucham?
Brzmiałam na nieprzytomną, niemal zalaną w trupa. Jeśli do tej pory nie dałam mu dostatecznie wielu powodów do uznania mnie za nienormalną, to byłam na świetnej drodze ku temu.
- Chciałem zapytać, co ty o tym sądzisz, ale chyba nie słuchałaś, to nawet lepiej. Wszystko w porządku?
Odwrócił się gwałtownie, by na mnie spojrzeć. Poczułam się przyłapana na gorącym uczynku. Chciałam ukryć widoczne na twarzy zmieszanie za pomocą włosów, ale wyszło dość niezgrabnie, więc porzuciłam dalsze próby.
- Tak, wszystko gra. Zamyśliłam się.
- Rozumiem. - mruknął, wracając do poprzedniej pozycji. - Jak my wszyscy.
- Powiedziałbym „mów za siebie", ale tobie to nie grozi, żeby się zamyślić trzeba mieć szare komórki, a tego raczej nie sprzedają w pakiecie z kreatynką, co?
- Jeśli zaraz się nie zamkniesz, to będę musiał mówić także za ciebie, bo bez zębów będzie to bardzo trudne, Trace.
Wzajemnie bili się po dłoniach, rywalizując o naciśnięcie guzików, bodajże od podgrzewania foteli, ciężko stwierdzić, ponieważ starałam się zbytnio temu nie przyglądać, choć wyglądało to dość zabawne, jak spór rodzeństwa o pilota czy komputer.
- Wniosek nasuwa się sam, możesz stracić uzębienie, grunt to nie stracić przyjaciela, który wypowie się w twoim imieniu. - skwitował kwaśno. - Nawet jeśli sam pozbawi cię możliwości pogryzienia buraczków.
- Otóż to.
Moje przypuszczenia były słuszne, niedługo później poczułam narastające ciepło pod siedzeniem. Drogę umilała nam lokalna stacja radiowa, co prawda daleko temu było do umilania, bo kompletnie nie trafiali w nasze gusta muzyczne, ale z całą pewnością kolejna potyczka przy włącznikach mogłaby poskutkować wypadkiem, więc żaden z nich nie zaczął sporu o miano dj'a.
Zamiast tego w milczeniu znosiliśmy lekkie katusze w rytmie disco.
Po dotarciu na miejsce wysiadłam trochę szybciej, niż zamierzałam. Musiało to wyglądać jak ucieczka i trochę tak było. Przystanęłam w miejscu, unosząc wzrok na coś, co przede mną nagle wyrosło, blokując usłaną liśćmi ścieżkę do domku. To coś miało na imię Mike i wyglądało na bardzo zezłoszczone.
- Cześć, Carmen. - rzucił, patrząc ponad mnie.
Uzmysłowiłam sobie, że nie ja powodowałam jego złość, raczej dwa obiekty gramolące się w ślimaczym tempie z samochodu.
- Miło cię widzieć.
- Dasz mi jeden powód, żeby ich nie zabić? Albo chociaż pół?
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Znalazłabym całkiem sporo powodów, na pewno więcej niż pół, ale rozległo się jedno przerażone i jedno radosne:
- Mike?!
Toster wyrwał się sparaliżowanemu Trace'owi, jednak tym razem w porę złapałam końcówkę smyczy, przekreślając tym samym jego nieudany plan samotnej wycieczki w las.
- No Mike, Mike. - skrzyżował ramiona, przybierając pozę ojca, który dopiero co wrócił z wywiadówki.
- Co tutaj robisz? - Hunter był w zdecydowanie lepszym nastroju, uściskał przyjaciela i nawet nie zauważył, gdy pies postanowił załatwić naglącą potrzebę w kolorze żółcieni na jego nowe obuwie. Wytrzeszczyłam oczy, modląc się, by nie zauważył i tak było za późno na reakcję, prawda? PRAWDA?
- Chyba macie sytuację kryzysową, jak mógłbym nie przyjechać? - dyszał zgniatany. - Kyle mnie poinformował, jedyny mądry.
- Polemizowałbym.
- Znasz takie słowa? - skrzywił się Trace. - Wow. Dopiero, co jeden szok przeżyłem, zwolnijcie, błagam.
- Będę czekać w środku. - zadecydowałam.
Nadchodziła prawdziwa katastrofa.
Dwójka moich towarzyszy rzuciła mi błagalne spojrzenia, jakbym mogła ich wybawić od nieuchronnego.
Choć schodki skrzypiały przy każdym kroku, mogłam dosłyszeć wyrzutnię pytań:
- Co z wami? Oszaleliście do reszty? W Rumcajsa się bawicie? Gdzie oni są, do cholery?
Tak samo jak Mike chciałabym poznać wreszcie odpowiedzi.
Powoli zapadł zmrok.
Przystąpiłam do standardowych czynności, szukałam w nich spokoju. Napełniłam miski Tostera, od razu rzucił się do karmy, następnie uzupełnił płyny, nawet jego mlaskanie nie było w stanie zagłuszyć wzburzenia naszego gościa (naprawdę stanowili dla siebie konkurencję).
- Jaja sobie robicie? Jeden lepszy od drugiego! Trzeba było dzwonić na policję...
W tym czasie pozapalałam pozostałe światła, poprawiłam poduszki na kanapie i fotelu, włączyłam nawet muzykę. Nie pomogło.
- Jezu... Od wczoraj go znacie? Ile razy wracał w opłakanym stanie, co?
Przetarłam blaty kuchenne, raczej mechanicznie, i tak były czyste, ale musiałam czymś zająć ręce.
- A Alan? Będziecie tak do usranej śmierci czekać, aż...
W tym momencie wtrącił się Trace, chyba, mówił tak cicho, że nic nie zrozumiałam, za to odpowiedź Mike'a przetoczyła się przez las jak kataklizm:
- NO I CO?! NAPRAWDĘ MUSZĘ TACHAĆ TYŁEK TYLE KILOMETRÓW, ŻEBYŚCIE OTRZEŹWIELI?!
Zastygłam z wilgotną ściereczką w dłoni.
Co chwilę rzucałam badawcze spojrzenie w stronę okna, za którym zdążyło zrobić się kompletnie ciemno. Jednostronna kłótnia trwała, a Trace i Ross przyjmowali baty w milczeniu. Było mi ich szkoda, naprawdę. Sama wzdrygałam się przy każdym słowie.
Ciężko określić, ile czasu minęło zanim postanowili wrócić, przysięgłabym, że cała wieczność. Już brakowało mi pomysłów, co by tu jeszcze zrobić, gdy drzwi się otworzyły i stanął w nich niemal chory Hunter. Źle znosił naganę, takie życiowe, bo na te w dzienniku raczej nawet nie zerkał.
- Jeden but jest bardziej mokry niż drugi i wolę nie wiedzieć, co to. - jęknął, patrząc ze zrezygnowaniem w kierunku posłania Tostera.
- Wrzuć do pralki i tak nastawiałam pranie.
- Dzięki.
Skierował się do łazienki. Tuż za nim do domku wszedł Trace, przypominając raczej kupkę wszystkich nieszczęść świata. Opadł na kanapę i gdyby nie unosząca się rytmicznie klatka piersiowa, można by pomyśleć, że wyzionął na niej ducha.
Mike zamknął drzwi z impetem.
- Dosyć tego. Stawiam sprawę jasno, bo pozostali chyba nie pomyśleli, że tak by wypadało.
Jego gniewny ton i spojrzenie trochę gryzło się z płynącym z głośników „Eye in the sky". Czekałam w napięciu, odkładając przemieszanie puree na później. Zaczął mówić, gdy uznał, że poświęciłam mu sto procent uwagi.
- Rozumiem, że chcieli cię trzymać jak najdalej od tego wszystkiego i pewnie tak też kazałby im Evan, co nie zmienia faktu, że powinnaś wiedzieć.
- Mike. - zaczął nieśmiało Trace.
- Na litość boską, skończ z tym „on wróci"! Nie ty tu jesteś wróżbitką, tylko Kyle, naprawdę dałeś mu zakaz stawiania tarota odnośnie Evana i Alana?!
- Kabel.
- Boże. - zapowietrzył się, już chciał go zrugać kolejny raz, gdy wypuścił ciężko powietrze i na powrót wrócił spojrzeniem do mnie. - Poznałaś Ethana, tak?
- Widziałam go raz... Nie, dwa razy...
- I przy każdym z tych spotkań byłaś w obecności Evana, prawda?
Głupio mi było na wspomnienie sytuacji z imprezy, podczas której zostaliśmy zmuszeni do wciągnięcia kreski, ale to prawda, widziałam wtedy Ethana w pokoju pośród innych, a potem... Evan mnie wyprowadził. Następna sytuacja miała miejsce pod sklepem...
- Zgadza się, za każdym razem stawał w mojej obronie.
- Co za kretyn... - coś mi mówiło, że wcale nie nie chodziło o starszego brata. - Nie zrozum mnie źle, to dobrze, ale... Przy Ethanie nie można robić takich rzeczy, zawsze to wykorzystywał. Evan dał mu do zrozumienia, że jesteś dla niego ważna.
Puree się przypalało, czułam to.
Nawet nieprzyjemny zapach i wizja płonącej kuchni nie była w stanie mnie ruszyć, bo oto w moim wnętrzu rozbłysł promień światła, ten z rodzaju wiosennych, przy których łatwiej żyć i miało to bezpośredni związek ze sformułowaniem „jesteś dla niego ważna"
Z trudem przełknęłam ślinę.
Ten wewnętrzny rozbłysk chyba wypalił mnie od środka, czułam pieczenie na podniebieniu i suchość w ustach.
Przeżywałam wewnętrzny dylemat, czy aby te skrajne doznania miały związek z naszą rozmową, a może rozprzestrzeniającą się wonią spalenizny?
- Uważam, że to nie w porządku rozmawiać o uczuciach Evana, skoro go nie ma, nawet jeśli by był... - mamrotał Turner.
Zdałam sobie sprawę o powrocie Rossa dopiero, gdy delikatnie przesunął mnie w bok, łapiąc za ramiona. Zajął się i tak spisaną na straty kolacją, z pewnością tylko po to, by mieć jakiekolwiek zajęcie.
- No właśnie, nie ma go. Od dwóch tygodni. - uciął Mike. - Posłuchaj Carmen, wiem, że może cię to dużo kosztować, ze względu na twoją sytuację, ale przydałabyś się w roli świadka na komisariacie, byłabyś w stanie?
Kurczyłam się z sekundy na sekundę. Strach brał górę. Przecież nie pytałby o takie rzeczy bez powodu. Znów miałam to nieprzyjemne wrażenie zbliżających się ścian, chciały mnie pozbawić tlenu, zgnieść, aż zostałby tylko cienki płatek z Carmen Davies.
- Przeginasz. Robisz jej krzywdę...
Chciałam mówić za siebie.
- Cicho, Trace, palcem nie kiwnąłeś.
Chciałam mówić.
- Nie wierzę, że to powiem, ale zgadzam się z Turnerem, przeginasz. Nie powinieneś jej w to mieszać, dopiero co... - odjęło mu mowę.
Chciałam...
- Dopiero co? - szepnęłam. Musiałam otulić się ramionami, żeby jakkolwiek zniwelować drżenie. - Dopiero co składałam nic nieznaczące zeznania, tak? Dopiero co byłam wypytywana przez policję odnośnie zabójstwa Ruby, prawda?
Igrałam, przyzywając nękające mnie demony, ale miałam dość milczenia.
- Nie potrafię pomóc w sprawie mojej siostry, bo nic nie pamiętam. - poczułam się słaba po wypowiedzeniu prawdy, ale przecież nie istniała tylko jedna, było ich kilka: - Jednak w tej sprawie mogłabym się przydać. - patrzyli na mnie w napięciu, walczyłam z ochotą dania każdemu po razie w twarz za wyrazy współczucia jakimi mnie obdarowali. - Jako ostatnia widziałam się z Evanem i wyraźnie mówił, że musi coś załatwić, było to tuż po spotkaniu z bratem, więc wniosek jest jasny, prawda? Chcę mówić, jestem gotowa złożyć zeznania, jeśli mogą pomóc w sprawie, pomóc jemu...
- To fatalny pomysł. - powiedzieli jednocześnie, z wyjątkiem Mikea, u którego współczucie przemieniło się w podziw.
Nie odrywając ode mnie wzroku zapytał:
- Dlaczego?
- No... - blondyn niechętnie mówił, z dużym skrępowaniem, przyciszając ton. - Nie wiemy... Nie wiemy w co go wpakował, tak? A jeśli będzie miał tylko większe kłopoty? Wiesz, jaki jest Ethan...
- Jaki jest?
Zdziwili się na dźwięk mojego głosu, tym razem byłam go pewna i zadziałał jak sztylet, przecinając powietrze.
- Jest chory. - Trace ostrożnie dobierał słowa. - Niebezpieczny i niezrównoważony, to cud, że jeszcze się nie pozabijali, ale Ethan nie byłby tak głupi, o nie. Od zawsze traktował Evana jak żyłkę złota, jest zbyt cenny dla niego.
Hunter wyłączył kuchenkę, bo dalsze udawanie nie miało sensu, wewnątrz było czarno od dymu. Tłumaczył cicho, opróżniając garnek:
- Prawda jest taka, że między nimi nigdy nie było relacji wykraczającej poza nienawiść, poza to, kto tym razem wyjdzie zwycięsko ze starcia i nie zostanie złamany. Od dzieciaka. - słyszałam ból w jego głosie, zmroziło mnie. - W końcu podrośliśmy, przekonywaliśmy go, że może w grupie... Bylibyśmy silniejsi, ale nie, ciągle zabraniał, przekonywał, że sam musi się z tym zmierzyć i nie mamy prawa ingerować. Wolał, żebyśmy się nie wtrącali, ale rany... ile razy widzieliśmy go pokiereszowanego, opatrywaliśmy na zmianę, a on nic, tylko „nic się nie stało", „dajcie spokój", „nie komentujcie", w końcu przestał mówić o tym kompletnie...
- I pozwoliliście na to, by przestał mówić?
Moje pytanie zawisło w przestrzeni, a serce rozdarło na kawałki. Miałam przed oczyma małego Evana, szukającego swojego miejsca, nocującego wszędzie, byle nie w domu. Stającego do nierównej walki ze starszym bratem, mówiącego za każdym razem „nic się nie stało", a stało się wszystko, był niszczony latami i to wciąż trwało. Dlaczego nikt mu nie pomógł? Gdzie byli jego rodzice? Którą część systemu należało obwinić?
Gdyby nie Mike, utonęłabym w tych rozważaniach:
- Wydaje mi się, że tutaj chodzi o coś więcej, czego nie chce nam powiedzieć. Ross ma rację, mówiąc o kłopotach, na pewno w grę wchodzi coś więcej niż handlowanie, co nie zmienia faktu, że powinniśmy...
Toster zerwał się do biegu. Ktoś pukał do drzwi, jednak żadne z nas nie drgnęło. Zauważyłam na twarzy Trace'a potężny rumieniec.
- Ktoś do ciebie? - rzuciłam, nie potrafiąc ukryć zdziwienia.
W takim momencie? Przecież należało omówić ważne sprawy, postanowić coś w końcu! Kogo zaprosił?
- Do ciebie też.
Nie potrzebowałam więcej. Wyminął zgrabnie równie zszokowanego Mike'a.
Spodziewałam się ujrzeć Sophie, gdy otwierał drzwi i miałam rację.
Próbowałam wyobrazić sobie tą scenę jej oczyma. Staliśmy ledwo widoczni w dymie, w nastrojach na pograniczu rozpaczy i bojowości, a na to wszystko prawie posikany ze szczęścia Toster, który miałby okazje spróbować innej pary trampek, niż nasze.
- Nieźle się bawicie, robicie jakąś jaskinię zadumy? Wywołujecie halucynacje? - zakryła nos dłonią, oczy jej łzawiły.
Drapało mnie w gardle od tego swądu, a może niedokończonej rozmowy? Sama nie wiedziałam. Obserwowałam, jak Trace w momencie stracił całą zgrabność, próbując przywitać się z dziewczyną. Ewidentnie widok Sophie pozbawiał go wszelkich umiejętności przeprowadzania interakcji.
Jeszcze bardziej uderzyła mnie tęsknota na widok sposobu, w jaki ją przytulał, niezgrabnie, czule, całym sobą, musiał bardzo się zgarbić, by tego dokonać. Widziałam w tym geście cały strach chłopaka o ukochaną i nieopisaną radość z jej obecności.
Powiedział coś, co było przeznaczone tylko dla niej. W cichym porozumieniu odwróciliśmy spojrzenia, nagle sufit, podłoga, a nawet pusta ściana wydały się bardzo interesujące. Jednak zanim odwróciłam wzrok, dostrzegłam spory dystans u przyjaciółki, całe jej ciało się spięło, gdy tylko została dotknięta. Aż tak krępowały ją uczucia?
Po odczekaniu kilku sekund ktoś wcisnął „play" i wróciliśmy do rzeczywistości, dzięki Bogu, bo już brakowało mi permanentnych plam na ścianach do liczenia.
Od razu wyczułam jej obecność i ciężar naszej poprzedniej rozmowy, opadł mi na ramiona, jak trzydziestokilowa zbroja, otulając szczelnie.
- Dlaczego się nie odzywałaś?
Przytuliła mnie, nie kwapiąc się do odpowiedzi.
Byłam zła.
Zniknęła bez słowa. Wariowałam, gdy straciłam ją i Evana z radaru.
Próbowałam pominąć te nieprzyjemne szepty, wyciszyć się i przejść nad tym do porządku dziennego, przecież była cała i zdrowa, z nami. Należało się martwić o nieobecnych.
Poklepałam ją po plecach. Współodczuwałam jej spięcie, zachowywała się nienaturalnie, jak na nią. Całkiem możliwe, iż miała wyrzuty sumienia, a na barkach zupełnie jak ja, dodatkowych kilka kilogramów. Może krępowała ją prawda? Teraz wiedziała prawie wszystko, o czym do niedawna milczałam.
- Po prostu już tak nie znikaj, okej?
Poruszyła niespokojnie głową, wzięłam to za potwierdzającą odpowiedź.
Wbrew pierwszym wrażeniom wizyta Sophie przyniosła orzeźwienie, dosłownie. Zarządzała wszystkimi, jak pracownikami, począwszy od wietrzenia, wyniesienia dymiących śmieci, po zrobienie kolacji. Nawet Mike przyjął z wdzięcznością polecenia odnośnie gotowania, było mu to na rękę. Na własne oczy mogłam obserwować, jak rozluźnił się, dzierżąc przyrządy kuchenne, ale przecież to Evan gotował najlepiej...
W rezultacie wszystkim to dyrygowanie wyszło na dobre, lepiej, gdy ktoś jasno określał zadania i cele, z czasem zaczęliśmy się odprężać, a nawet rzucać pojedyncze żarty, choć z tyłu głowy zarówno Ross, Mike, Trace, jak i ja mieliśmy nurtujące pytanie „kiedy wrócimy do rozmowy?" Czas naglił.
No dobra, może Trace nie do końca podzielał naszą podświadomą niecierpliwość, bo był zbyt pochłonięty Sophie. Towarzyszył jej na każdym kroku, pilnował, by było jej dobrze w naszym towarzystwie, zupełnie niepotrzebnie, znałam ją, kto jak kto, ale ona potrafiła zadbać o swój komfort.
Nie umknęło mojej uwadze, jak oczy chłopaka zmieniały się w płynne srebro, błyszczały na jej widok, prawdopodobnie odkrył swój własny ósmy cud świata, który niestety nie odwzajemniał tego zachwytu. To spostrzeżenie spłynęło na mnie, jak lodowaty deszcz.
O co jej chodziło? Dlaczego go odtrącała? Za każdym razem odwracała wzrok, gdy zwracał się do niej bezpośrednio, cofała dłoń, jeśli znajdowała się niebezpiecznie blisko jego. To zachowanie zmuszało mnie do zastanowienia, jego zresztą też.
W głowie musiał mieć istną batalię, zważywszy na ostatnie rozterki, jakimi się ze mną podzielił. Cały czerwony i zdenerwowany tłumaczył, że chyba zaprzepaścił wszystko, chcąc ją pocałować. To było tak niedawno, a jednocześnie całe lata świetlne temu...
Nie upłynęło wiele czasu i zawitał do nas także Kyle, wtaczając się do domku z całą swoją magiczną aurą i, tym razem, zieloną czupryną. Kolczyk w jego nosie podskakiwał gwałtownie, gdy wybuch śmiechem na widok powalonego przez Tostera Ross'a.
- No już, wredne psisko, złaź! - rzucał się po podłodze, próbując wyswobodzić spod agresywnie kochającego oprawcy.
- Oj weź, chce tylko zlizać resztkę sosu z kącika ust. - zaśmiałam się.
Byłam w trakcie wkładania naczyń do zlewu. Szybko doszłam do wniosku, że mogą poczekać jeszcze chwilę, zanim je umyję.
- Zostawiłem dla siebie na potem, nie dla ciebie!
Walczył zaciekle, jednak... przegrał z kretesem, może dzięki nieznaczącym sprzeciwu piskom czy gilgoczącym wąsom psiaka, albo ogona poruszającego się w zawrotnym tempie? Nieważne, w każdym razie nastał moment, w którym serce Huntera w końcu zmiękło, a obsikane buty poszły w niepamięć. Za wszelką cenę starał się nie dać po sobie poznać, że został rozczulony.
- Wiedziałem! Wiedziałem! Typowy stary, który mówi „ŻADNEGO PSA W MOIM DOMU", po czym stają się najlepszymi kumplami. - triumfował Kyle. - Zaraz odstąpisz mu swoje łóżko.
- Bez przesady! - leżał na ziemi, pozwalając na dalsze wylizywanie z twarzy nieistniejących resztek jedzenia. - Tak naprawdę odstąpiłem mu twoje.
- Spoko, nawet kojec lepszy niż twoje śmierdzące stopy.
- Uważaj, bo wstanę!
- Nie ma szans, przepadłeś i lepiej TY uważaj, bo zaraz przeżyjesz pierwszy w życiu pocałunek z języczkiem.
Trace nie mógł się powstrzymać, przyłączając do gnębienia:
- Wiesz Hunter, jakby ci to powiedzieć... Toster jest na etapie kilkulatka, z obsesją na punkcie tyłka, gustuje nie tylko w bokserkach.
- Już widzę, jak Ally mówi „OH ROSS, TYM RAZEM WZIĄŁEŚ MIĘTÓWKĘ? NARESZCIE!"
Kompletnie straciliśmy poczucie czasu. Mogło być już po północy, ale jako to miało znaczenie? Żaden moment nie wydawał się odpowiedni, by powiedzieć „słuchajcie, musimy coś zrobić!" Wypełnialiśmy ciasną przestrzeń do granic możliwości, schowani przed światem, łapiąc skrawki normalności. Nawet So pozwoliła przysunąć się Turnerowi o kilka centymetrów bliżej, niż przez ostatnie godziny. Równie dobrze mogła po prostu tego nie zauważyć, zbyt pochłonięta historią chłopaków o nocowaniu w pobliskim supermarkecie, które na dobrą sprawę kontynuowali na dołku, tyle że bez Kyle'a, został znaleziony w jednej z lodówek dopiero przy otwarciu następnego dnia.
Czas płynął własnym tempem, a wraz z nim zachodziły zmiany.
Coś nadciągało, wisiało w powietrzu i każde z nas odczuwało to na własny sposób.
Mike za każdym razem dawał mi do zrozumienia spojrzeniem, że już czas.
Wierciłam się nerwowo w fotelu.
Toster umilkł, wpatrzony w drzwi, jakby kogoś oczekiwał, ale przecież usłyszelibyśmy skrzypienie schodów, a tym bardziej pukanie.
Trace zerkał nerwowo w kierunku obiektu swoich westchnień, później w podłogę i znów na nią.
Hunter wydobył spod koszulki nieśmiertelnik, do tej pory nie wiedziałam, że nosił coś takiego. Obracał nim między palcami, pogrążony w myślach. Skądś znałam ten ruch, był podobny do tego, który wykonywał Evan, bawiąc się bletką. Rozzłościł się, gdy Kyle kolejny raz zaproponował oczyszczenie atmosfery kadzidłem.
- Żadnych śmierdziochów!
- Racja, jeden wystarczy. - odgryzł się od niechcenia.
- No właśnie, więc bądź tak miły i wyjdź.
Milczeliśmy.
Skubałam skórki, przyprawiając się o kilka mikro ranek, nie obchodziło mnie to, miałam większe zmartwienia, jak choćby to, żeby zadecydować za wszystkich, mieć ostateczny głos w naglącej sprawie, to na mnie spadł ten obowiązek, którego...
... nie dopełniłam.
Cały ten czas skrupulatnie szukałam odwagi w sobie, naprawdę szukałam jej w każdym zakamarku ciała, duszy i umysły, uzbierany stosik prezentował się w mojej wyobraźni iście nijako, marnie i odgłos pukania przyjęłam z ulgą, choć powinnam się przerazić. Nie, byłam w otoczeniu przyjaciół, całą grupą, byłam bezpieczna, nieważne kto stał po drugiej stronie.
Z prędkością światła zakwitła we mnie nadzieja, w pozostałych chyba także. Zgodnie unieśliśmy brwi z zdumieniu. Czyżby? Czy to możliwe?... Trace musiał mieć rację, ciągle powtarzał „wróci", wierzyłam w więź między nim, a Evanem, była szczególna, mocna.
Niemal zakrztusiłam się własną śliną pod wpływem silnych emocji.
Inaczej to sobie wyobrażał. Sądziłam, że w takim momencie stoczymy walkę o to, kto pierwszy naciśnie klamkę, zamiast tego siedzieliśmy, jak sparaliżowani, przerażeni. Pukanie umilkło na moment. Zaraz znów wybrzmiało, powodując u wszystkich tą samą reakcję, co wcześniej.
- Cieniasy. - burknął Trace.
Wszyscy zauważyliśmy, jak wziął głębszy oddech i nerwowo potrząsł ramionami, zanim wstał.
Otworzył drzwi i zbladł.
Przez myśl mi przeszło, że mógłby zemdleć.
Szybko się opanował. Nie, źle... Jedyne, co opanowywało, to gniew, pytającego bruneta:
- Co ty tutaj robisz?
Sama jakoś chciałam ukryć się w sobie, gdy słowa opuściły jego usta. Z pewnością sposób, w jaki przywitał przyjaciela, znajdował się na samym końcu listy pożądanych sposobów na powitanie po długiej nieobecności. Osoba za progiem milczała.
Odzyskałam częściową kontrolę nad ciałem, na tyle by spróbować delikatnie wygiąć ciało. Nie udało mi się dojrzeć, kto wzbudził tak skrajne emocje u Trace'a.
- Mogę wejść?
Te dwa słowa rozwiały wszelkie wątpliwości.
To nie Evan.
Czas znów zaczął płynąć, wytyczany zatrzymaniem akcji serca.
Do środka wszedł zmieszany Alan, był wyraźnie zmęczony, nie tyle fizycznie, co psychicznie.
Nikt nie potrafił wykrztusić z siebie czegoś sensownego. Worki pod oczami mówiły za niego. Wydawał się jeszcze szczuplejszy niż normalne. Miał złamane serce, dostrzegłam to w jego oczach, które rozbłysły na widok Sophie tylko po to, by sekundę później zgasnąć, tym razem na zawsze, jak każda z gwiazd prędzej czy później. Opuścił ramiona jeszcze niżej, o ile to możliwe i zwrócił w stronę przyjaciela, który przy ostatnim spotkaniu dał mu w twarz.
Trace kipiał złością.
Bałam się, że nie wytrzyma i powtórzy ten sam błąd, co poprzednio.
- Ja...
Nie pozwolił mu dokończyć. Wszystko działo się bardzo szybko, staraliśmy się nie przeoczyć żadnego szczegóły, chłonąć moment, w którym Trace rzucił się na chłopaka. Z jego gardła wyrwał się niekontrolowany warkot, gdy zamknął go w żelaznym uścisku.
Wszystkich zdziwiła ta reakcja, a najbardziej Alana, który znieruchomiał. Zaraz spadł z niego cały ciężar, cały ciężar, o który mogliby podejrzewać go inni, wciąż widziałam na jego barkach ten, o którym reszta nie miała pojęcia. Może to figle światła, albo moja nadinterpretacja, ale przysięgłabym, że widoczny, błąkający się po jego ciele ból sam nie wiedział co ze sobą zrobić, odejść, czy przybrać na sile pod wpływem tej upragnionej czułości, która dla każdego z nich miała inne znaczenie?
- Nawet nie wiesz... NAWET NIE WIESZ, JAK BARDZO MAM OCHOTĘ DAĆ CI JESZCZE RAZ W TWARZ! - warknął, nie odrywając się od przyjaciela na milimetr. - Ktoś po ciebie zadzwonił? Dlatego przyszedłeś?
- Nie.
Odsunęli się od siebie na długość ramion.
- Więc czemu?
- To, że się nie odzywałem, nie oznacza, że się wami nie interesowałem. - odparł skruszony.
Coś w nim drgnęło. Wszystkim, czego chciał, było zakończenie kontaktu między nimi i jednoczenie podtrzymanie go do końca świata.
- Plotkara. - parsknął.
- Do tego nieprzyzwoicie seksowna. - uzupełnił już bardziej w swoim stylu. - I z wyczerpanym limitem na niskobudżetowe horrory do końca roku.
- Przestań truć się tym gównem. - westchnął Ross, uruchamiając machinę.
Sama nie wiem, jak to się stało, ale wszyscy jednocześnie uznali, że to jedyny, niepowtarzalny moment, w którym należy wstać i otoczyć pogodzonych przyjaciół. Toster także utorował sobie drogę do samego środka naszej gromadki, smagając wszystkich po nogach ogonem. Byliśmy prawie w komplecie, tuląc się wzajemnie. Brakowało tylko jednego elementu układanki, by wszystko wróciło na miejsce. Czuliśmy to, instynktownie zmniejszając dystans między sobą. Póki co mieliśmy siebie, czyli tylko i aż tyle.
Stałam się z nimi zżyta jeszcze bardziej, niż chwilę wcześniej. Było mi dobrze z tym poczuciem bliskości, tak odmiennym, nietypowym, czułam się jeszcze lepiej myśląc, jak bardzo byłam z nich dumna, nieświadomie dawali mi wiarę w przyjaźń każdego dnia, zwłaszcza w takich momentach, jak ten.
Naprawdę byliśmy rodziną, pokręconą, wybierającą wyłącznie wyboiste drogi i modlącą się, by zawieszenie wytrzymywało, ale pokonywaliśmy tą drogę razem.
Nawet jeśli chcieliśmy ciut przedłużyć ten moment, to Kyle na to nie pozwolił:
- No tym razem już muszę! Muszę, bo się uduszę!
- Ja cię uduszę, jeśli odpalisz ten szajs.
Ross złapał go w ostatniej chwili, zanim dopadł kadzidła schowane w jednej z wiszących szafek.
W przypływie endorfin rzucił chłopakiem przez pół pokoju, na szczęście na trajektorii krótkiego lotu znajdowała się kanapa, która jęknęła pod naporem upadającego ciała.
- Odkryłem nową ulubioną dyscyplinę.
- Jak przy każdej, w której niepotrzebny jest mózg.
- W tej akurat jest i to bardzo, ciut za bardzo w jedną lub drugą i uderzyłbyś w ścianę albo wyleciał oknem.
Z uśmiechami na twarzach wróciliśmy na miejsca, zrobiło się trochę ciaśniej i o niebo lepiej. Przekrzykiwali się, streszczając nowemu członkowi zebrania wszystko, co go ominęło, Hunter skupił się szczególnie na tym, jak rozkwasił twarz Marcusa.
Dochodziły mnie ich śmiechy i okrzyki „to nie tak!", „wszystko mieszkasz!", myślami byłam gdzie indziej. Gdybałam nad tym, jak wtajemniczyć w sytuację Alana, na pewno rzuciłby świeżym spojrzeniem na sprawę, może nawet doradził, o ile miał dość siły i trzeźwego umysłu. Doceniłabym każdą sugestię i opowieść, zawsze chętniej opowiadał, docinał, pozbywał się hamulców, to dość pozytywne cechy... czasami.
Musiałam wiedzieć więcej, by lepiej zrozumieć. Nie znosiłam tego poczucia zagubienia we własnym życiu, uparcie nie chciało mnie opuścić.
Wzdrygnęłam się na widok przysiadającego obok Sophie Alana. Wyraźnie się pilnował, by nie powiedzieć czegoś niewłaściwego. Mimochodem wyłapywałam poszczególne słowa, rozmowa sprawiała wrażenie zwykłej i niezobowiązującej, dotyczyła tandetnych filmów, gier i wydarzeń kulturalnych. Chciał ją poznać. Może nie pogodził się jeszcze w pełni z własną sytuacją uczuciową, ale chciał mieć pewność, że jego przyjaciel dobrze ulokował uczucia. Z czasem zaczęli rozmawiać coraz głośniej. Nie powstrzymałam uśmiechu, na widok rodzącej się między nimi nici porozumienia.
- A „Piła"? - zagadywał.
Nie doszłam do tego, które to było pytanie z rzędu, ale przyjaciółka dzielnie je znosiła.
- D. N. O. Tylko pierwsze trzy części akceptowalne, oczywiście według mnie.
Potakiwał z uznaniem.
Był we właściwym miejscu.
Z właściwymi ludźmi.
Był w domu.
- Dobrze ci idzie, co w takim razie powiesz o „Krzyku"?
Widziałam, jak krzyżował palce za plecami.
- Podpuszczasz mnie, czy jak?
Nie tylko ja przyglądałam się tej wymianie zdań, Trace z zazdrością obserwował, z jaką łatwością jego przyjaciel nawiązał kontakt z ignorująca go dziewczyną. Nawet nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie stękał dwuznacznie co chwilę, być może robił to nawet nieświadomie.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Szczerze? - zniżyła ton do ledwo słyszalnego szeptu, tak, że chłopak musiał się nachylić w jej stronę, żeby nie umknęła mu odpowiedź. - Uwielbiam.
Podskoczył z podekscytowania.
Najwidoczniej zyskał kompana do seansów, które do tej pory oglądał w samotności.
- No totalnie! Ludzie nie doceniają prawdziwego kunsztu! Polecieli tylko na symbol, który i tak bezczelnie hańbią, wciskając go do niskolotnych książek dla nastolatek! Kto w ogóle na to leci?! Równie dobrze można wyglądać sexy z samym nożem...
- Może to taki pretekst dla zakompleksionych? - podsunęła.
- No bez jaaaaj. Coś w tym musi być! Widziałaś w ogóle te breloczki i naklejki z chińskich stronek?
- O tak, istna tragedia!
- Serio?
- Żartuję, są całkiem urocze.
Odetchnął z ulgą nieświadomy, że właśnie wpadł we własne sidła. So potrafiła rozmawiać z każdym i przeważnie z powodzeniem odkrywała schemat i manipulacje stosowane przez rozmówcę.
- No dobra, masz mnie, tak naprawdę za dzień lub dwa powinny do mnie przyjść.
Pierwszy raz od dawna spojrzałam na telefon. Dochodziła trzecia w nocy, towarzystwo dopiero co zaczęło się rozkręcać, jak miałam wyjść na środek i to wszystko przerwać? Jednocześnie zjadały mnie obawy, mogły mieć miejsce okropne wydarzenia, nie powinniśmy siedzieć w przytulnym zakątku, łudząc się, że po nadejściu świtu świat za drzwiami przestanie istnieć.
Postanowiłam, że dokonam zamachu na ich nastroje za dziesięć minut.
Po dziesięciu minutach wydłużyłam czas do piętnastu.
Zbierałam się w sobie.
No dobra, dwadzieścia też mogło być.
Zbieraniu nie było końca.
Ze zdenerwowaniem sprawdziłam godzinę.
Dwadzieścia trzy minuty po trzeciej, to może poczekam już do pełnej liczby? Zastanawiałam się, wyginając palce.
Nie, to było kompletnie bez sensu.
W milczeniu weszłam do sypialni. Od niedawna ten przestronny pokój stanowił moją osobistą przystań, jednak nie potrafiłam się w nim skryć, jak wcześniej. Rozmowy dobiegające z salonu były zbyt głośne. Zacisnęłam pięście, przynajmniej wtedy nie trzęsły się jak dwie galaretki.
Usiadłam na skraju łóżka, najciszej, jak potrafiłam, niepotrzebnie, reszta i tak by nie usłyszała. Z wyrzutem patrzyłam w stronę stolika nocnego, miał jedną, malutką szufladę, a na jej dnie spoczywało zdjęcie, na które wciąż nie spojrzałam, nawet do tak prozaicznej czynności nie potrafiłam się przekonać, jak miałam decydować o pójściu na policję, co wiązało się z narażeniem bezpieczeństwa wszystkich zgromadzonych i... tych, których nie było.
- Nie mów znowu, że wszystko gra. - zagadnął Trace.
Jak zwykle wyłapywał moment, gdy jedno z ogniw słabło i śpieszył mu na ratunek.
- Nie powiem.
- Chcesz pogadać?
- Wątpię czy chciałbyś rozmawiać o tym, co ja.
- Pewnie nie chcę. - przyznał, siadając obok. - Ale jeśli dzieki temu masz się poczuć lepiej...
Działał na mnie, jak pochłaniacz na złe emocje. Mimo wszystko byłam wdzięczna, że do mnie zajrzał.
- Nie chodzi o mnie, dobrze wiesz.
- Może i nie, ale dotyka cię to i tyle wystarczy, by stało się ważne.
Wodziliśmy spojrzeniem po komodzie przed nami. Od przyjazdu starałam się nic nie ruszać, więc leżąca dołem do góry ramka została tak, jak zastałam ją pierwszego dnia.
CZYTASZ
Scratches Beginning [ZAKOŃCZONE]
Novela JuvenilJego ból był piękny, jak niezrozumiane dzieło sztuki. Pochłonęłam go, chowając głęboko przed światem. Rozebrał mnie z cierpienia, jakby niczego więcej nie pragnął. Wygładziliśmy wszystkie raniące krawędzie nieświadomi tego, że pojawią się kolejne i...