10. Londyn

62 10 49
                                    

Drugiego kwietnia dostałam wiadomość od dowództwa - samolot przyleci dziś o dwudziestej trzeciej trzydzieści pod Żanęcin. W Żanęcinie partyzanci zaprowadzą mnie na miejsce, ale nie mogę się spóźnić ani minuty.

Meldunek otrzymałam w pracy. Natychmiast zaczęłam ustalać plan powrotu do domu i tego co zabiorę. Będę musiała pędzić na pociąg, a jeśli nie zdążę - Warszawa będzie mnie musiał tam zawieźć, czego nie chcę robić. Nikt nie może wiedzieć, że znikam. Nawet miasta, co zostało im już wcześniej powiedziane.

Po pracy wyszłam pierwsza, chwyciłam ryksiarza i pokierowałam go pod swój adres. Tam wpadłam do mieszkania, zapakowałam rzeczy w małą walizkę i ruszyłam na pociąg, znów łapiąc ryksiarza, a potem kolejkę. Dojechałam na dworzec i...

- Pociąg do Żanęcina odjechał. - powiedział mężczyzna w okienku.

- Kiedy? - oczywiście, że nic nie mogło pójść po mojej myśli...

- Jakąś godzinę temu.

Wzięłam głęboki oddech.

- Dziękuję.

- Dobrego dnia. - rzucił za mną.

Ruszyłam na zewnątrz. Muszę złapać kolejkę na Józefów, a stamtąd będę się martwić. Była już siedemnasta. Zaraz wpadłam na pierwszy tramwaj. Kierunek Praga. Dostałam się tam już po osiemnastej. Zobaczyłam ryksiarza na poboczu.

- Przepraszam pana, jak daleko może pan pojechać? - spytałam. Widocznie wyrwałam go z zamyślenia.

- A gdzie chce pani dojechać?

- Do Józefowa.

Zrobił wielkie oczy, wzdychając ciężko.

- No cóż, mogę panią zawieźć co najwyżej na Miedzeszyn.

- Zawsze to bliżej.

Wsiadłam i ruszyliśmy. Siedziałam jak na szpilkach, niemal gotowa, żeby biec na miejsce. Wiedziałam jednak, że prędzej brakłoby mi sił.

Jakieś czterdzieści minut później (w trakcie których podjęłam jakąś rozmowę) ryksiarz stanął. Zapłaciłam mu sowicie z napiwkiem i ruszyłam dalej, pieszo. Już dziewiętnasta, a czeka mnie kolejne piętnaście kilometrów. W ostateczności się przeniosę, ale jednak nie chcę tego robić. Za dużo personifikacji mogłoby mnie namierzyć. Poza tym chodziły pogłoski, że Emmerich jest w Warszawie i wolałam tego nie sprawdzać.

Dwa zakręty dalej zobaczyłam kolejną rykszę.

- Dzień dobry, jak daleko pan pojedzie?

- Jak pani dobrze zapłaci, to i do Krakowa. - zaśmiał się.

- Wystarczy do Żanęcina. - zapewniłam.

- Proszę siadać. - wsiadł na rower.

Usiadłam i ruszyliśmy. Droga była długa i jeszcze nudniejsza od tej z centrum stolicy, jednak nie mogłam narzekać na brak ruchu. Jechałam i to się dla mnie jak na razie liczyło.

- Nie obawia się pan godziny policyjnej? - spytałam z ciekawości. Przecież dojedziemy tam grubo po dwudziestej pierwszej.

- Proszę pani, pieniądz nigdy nie śpi. Po godzinie policyjnej wożę Niemców. - wzruszył ramionami.

- Aha... - czy ja się właśnie wpakowałam na folksdojcza? Czy ten dzień może choć odrobinę pójść po mojej myśli?

Jechaliśmy ponad godzinę. Była dwudziesta trzydzieści parę, dzień dawno się już skończył. Zapłaciłam mężczyźnie. Skinął głową i ruszył w drogę powrotną. Patrzyłam jeszcze za nim przez chwilę, ale finalnie ruszyłam w las. W lesie przystanęłam na chwilę, wyciągnęłam spodnie z walizki i przebrałam sukienkę. Wolałam mieć pełny zakres ruchów. Dopiero wtedy ruszyłam biegiem przez pola. Znalazłam się w wiosce - chata z bluszczem na dachu.

GradOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz