ROZDZIAŁ 13

17 3 0
                                    

TW: wcześniactwo, krytyczny stan noworodka, szpital, ślady po zabiegu chirurgicznym, próba nieautoryzowanego użycia pasów bezpieczeństwa.

------------------------------------------------------------------
LATO DWA TYSIĄCE PIĘTNAŚCIE, PÓŁNOCNY NOWY JORK

Kiedy Lenora odzyskała ułamek świadomości, wszędzie panowała ciemność, a głosy z zewnątrz docierały do niej jakby miała głowę pod wodą.

Pod wodą i jakby jej ktoś do środka włożył ciężki, mosiężny bąk, jaki lata temu produkowano dla dziecięcej uciechy, i wprawił go w ruch na najwyższych obrotach. Nic nie widziała oprócz czerni, ale mimo to miała wrażenie, że w głowie jej się kręci. Było jej masakrycznie niedobrze I również masakrycznie czuła się otępiała.

Chciała krzyczeć o pomoc, o to, żeby ktoś jej wyjaśnił, co się stało, gdzie jest...

I co się stało, do kurwy nędzy?

Czy to wszystko był sen? Chory, posrany sen, jak na jakimś narkotykowym haju?

Wilkołaki? No przecież kto to widział?

Pożar? Czy ten pożar był naprawdę? Może tak. Tak. To Kaylee. Kaylee i Caleb. To oni doprowadzili do pożaru. Bo chcieli uratować... uwolnić.

Silas.

Silas uciekł.

I ten wrzask zanim to zaszło.

I Ona.

To niemożliwe, żeby Ona...

Ale tam była.

Naprawdę tam była.

Nie powinno jej tam być, a jednak stała, tak, jak wszyscy inni.

Powieki, Lenora miała tak ciężkie, jakby do każdej rzęsy jej przywiązano funtowy odważnik, ale zebrała wszystkie swoje, nikłe siły i uniosła je i zaraz zamknęła, bo jasne, białe światło poraziło jej oczy, które niemal natychmiast zaczęły łzawić.
Mrugała intensywnie, łapiąc płytko i łapczywie kolejne oddechy, orientując się naraz, że na twarzy coś miała.

Coś twardego.

— Ej, ej, ej, ej, spokojnie, nie ruszaj się... — Głos jej męża uderzył ją tak mocno, że mało nie pisnęła z bólu, bo właśnie tak- boleśnie- wyrwał kobietę z otępienia. Już kilka chwil później oczy sierżant przyzwyczaiły się do oświetlenia, a pielęgniarki uwijały się przy niej, jak w ukropie.

Pielęgniarki.

Była w szpitalu.

Na twarzy miała wąsy tlenowe.

Kiedy wreszcie pracownice przybytku odsunęły się od niej, poczuła dłoń swojego męża zaciskającą się na jej własnej, a poza tym spostrzegła lekarza. Pewno prowadzącego.

— Dzień dobry, pani Hackett — powiedział spokojnym tonem.

Zadziwiająco spokojnym. Zadziwiająco zachowawczym.

Jakby była laską dynamitu z krótkim lontem.

I wtedy coś sobie uświadomiła.

— Co z moim dzieckiem? — To było pierwsze koherentne zdanie, jakie udało jej się wykrztusić.

Tak. Wykrztusić. Bo głos miała dramatycznie zdarty. Pewnie od krzyków. Całe jej ciało było pokryte bandażami, opatrunkami na oparzenia, a od pasa w dół, pod zimnym materiałem szpitalnej koszuli, coś ją bardzo bolało. Z braku laku chwyciła wolną ręką za dekolt swojej odzieży i uniosła go

Miała... szwy.

Boże jedyny, szwy.

— Co wyście zrobili z moim dzieckiem? — wyharczała, czując kolejny napływ łez do oczu.

𝙲𝙻𝙰𝚆𝚂 |𝚃𝚑𝚎 𝚀𝚞𝚊𝚛𝚛𝚢 𝙵𝙵| Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz