30. List

37 9 7
                                    

Mówią, że czas leczy rany. Mówią, że będzie lepiej, niż jest. I mają rację. Ale prawda jest taka, że to tylko chwila. Dobrze jest tylko przez chwilę. Bo ta chwila zawsze zostaje pokonana przez ciemność.

Siedząc w swoim pokoju, oparta o ścianę ze wzrokiem wbitym w podłogę, zastanawiałam się, gdzie był w tym wszystkim sens. Jaki był sens jej samobójstwa? Czemu? Czemu to zrobiła? Przecież ja bym jej wybaczyła. Wtedy miała jeszcze szansę. A teraz... Teraz nie zostało się nic.

Słońce wpadało do mojego pokoju przez niedociągnięte rolety, ale ja tego słońca nie widziałam. Ono było jak wielki księżyc w mroku. Nie było światła, nadziei, szczęścia. Był tylko ból i pustka.

Minęło może z dziesięć minut od momentu, gdy z obojętną miną wdrapałam się po schodach i usiadłam na łóżku w swoim pokoju. I przez te dziesięć minut nie zmieniło się dosłownie nic. Nadal umierałam, a z każdą mijającą sekundą coraz bardziej odczuwałam skutki przepełniającego mnie bólu. Głowa paliła mnie żywym ogniem, serce biło tak wolno i ciężko, jakby miało za chwilę stanąć. Do oczu bezustannie napływały łzy, a moje wnętrze po prostu pękało. Wciąż i wciąż. Rozbijało się na miliony kawałków i nie chciało się poskładać. Bo nie było takiej siły, która by je złożyła. Ta siła zgasła. Na zawsze. Odeszła z tego świata i nawet się ze mną nie pożegnała.

Szloch wstrząsnął mym ciałem. Ponownie poczułam dreszcze na całym ciele i zacisnęłam z całych sił dolną wargę, raptownie zrywając się z łóżka. Naprawdę nie panowałam nad tym, co robiłam. Byłam jak w transie. Obezwładniona bólem i rozpaczą. Działałam jak po jakichś prochach.

W jednej chwili siedziałam na łóżku i zalewałam się łzami, a w następnej stałam przy komodzie i zrzucałam tkwiące na niej ramki. Te upadły z hukiem na podłogę i roztrzaskały się w drobny mak. Następne poleciały kredki i kubek z biurka, który też rozbił się o podłogę z głośnym brzękiem.

Ale to, kurwa nic nie dawało! Nadal to czułam. Nadal czułam rozpacz, ból, zawód i agonię nie do opisania. Wplątałam palce we włosy i wrzasnęłam na całe gardło, gdy w końcu do pokoju wpadł mój tata i w jednej chwili pochwycił mnie w ramiona.

— Csiii... Victoria, jestem z tobą, kochanie — wyszeptał, gdy szamotałam się w jego uścisku.

To tak cholernie bolało. To tak niszczyło i wykańczało. Mój wrzask rozniósł się po pokoju i mogłabym przysiąc, że poniósł się echem po okolicy. Jednak krzyk nic nie dawał. Chociaż wrzeszczałam aż do zdarcia gardła, nieprzerwanie, bez wytchnienia, jakby od tego zależało moje życie, chociaż płakałam tak głośno i żałośnie, że aż czułam kłucie w uszach, to nie pozbyłam się bólu.

Szarpałam się jak opętaniec, uderzałam dłońmi o tors taty, nie mogąc nawet odetchnąć. Ryk bezustannie wydobywał się z mojego gardła i nie było takiej siły, która mogłaby go zdusić. Choć ramiona taty cały czas mnie obejmowały i przytrzymywały, abym została na tym świecie, to nadal umierałam. Coraz bardziej i bardziej. Mój bluzka była mokra od łez, sól skapywała na język, a szloch co chwila wydobywał się spomiędzy okaleczonych od przygryzania warg.

— Ona mnie zostawiła! — To były pierwsze słowa, które padły z moich ust od momentu, gdy przeczytałam informację z zakładu karnego o tym, że moja mama popełniła wczoraj samobójstwo. A wypowiedzenie ich na głos wcale nie sprawiło, że mniej bolało. Bolało tak samo albo i nawet mocniej, bo mój głos odbijał się teraz echem w moich myślach. Przylgnęłam do ciała taty tak mocno, że nie można było wsadzić pomiędzy nas nawet szpilki i zacisnęłam dłonie na jego bluzce. — Ona się po prostu poddała. Ja tak bardzo o nią walczyłam, a ona...

— Csiii... Kochanie, wiem.

— To wszystko moja wina! Gdybym wtedy nie napisała do Alice, gdyby ona nie zobaczyła tej wiadomości i nie chciała mnie zabić, Nate by się nie dowiedział i nadal bym z nią mieszkała. Ona nadal by była na wolności, a ja...

Zduszony KrzykOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz