Rozdział 2

111 30 0
                                    


Moje pierwsze spostrzeżenie było takie, że ominęło mnie bardzo dużo przez to, że zjechałam z Anglii dopiero wczoraj. W ubiegłym tygodniu odbył się bowiem dzień adaptacyjny, prowadzony przez starsze roczniki i wyglądało na to, że wszyscy zdążyli się już mocno zintegrować.

Studenci zbili się ciasno, tworząc jedność, do której nie widziałam wejścia. Nie stanowiłam jednak wyjątku. Widziałam zbłąkane dusze. Podpierały ściany ze zwieszonymi ku telefonom głowami. Najłatwiej byłoby podzielić ich los, wiadomo, ale niosła mnie dzisiaj fala nieposkromionej nadziei. Liczyłam, że zaznam tu długo oczekiwanego komfortu, poczuję, że wreszcie odnalazłam „swoich" - jednakowo zafiksowanych na punkcie nauki ludzi.

W liceum naturalnie (i bez żalu) nie należałam do żadnego kółka wzajemnej adoracji. Na szczęście nie byłam szykanowana, raczej niewidzialna. Wraz z inną kujonką, chyba powinnam nazywać ją swoją jedyną przyjaciółką, siedziałyśmy z nosami w książkach, a teraz miałam szansę na poznanie większej ilości pokrewnych dusz. Wiedziałam, że oni musieli uczyć się równie pilnie, co ja i tego samego co ja, żeby stanąć w tym miejscu, co ja.

– Cześć – odezwałam się. Chyba jednak zbyt nieśmiało, bo nawet ci spod ściany mnie nie zauważyli. Ale to nic. Ekscytacja wyparła niepewność. Postanowiłam przykleić się do pleców jakiejś dziewczyny i w ten sposób dołączyć do zbitej masy.

Na pierwszym roku utworzono łącznie pięć grup i wszystkie oczekiwały teraz na ćwiczenia z anatomii. Moje nazwisko przydzielono do grupy trzeciej i próbowałam wyłapać, kto jeszcze do niej należy, ale nie było to łatwe przy jakiejś setce osób.

Niewiele widziałam, ludzie przekrzykiwali się, chętnie dzieląc się wszelkimi informacjami jakie zdobyli na temat uczelni, wykładowców, programu, materiałów. Ja również byłam przygotowana. Zrobiłam wcześniej research w sieci, zapisując się do kilkunastu grup na facebooku. Dzięki temu miałam wrażenie, że wiem wszystko o studenckim życiu na WUM'ie* włącznie z tym, co kompletnie nie leżało w obszarze moich zainteresowań – imprezy, ale przynajmniej wiedziałam o czym teraz mowa.

*WUM – Warszawski Uniwersytet Medyczny.

– Dawajcie dzisiaj do medyka – jakiś chłopak rzucił nazwę sławnego klubu. Znajdował się na ulicy Oczki, niemal obok anatomikum. Koncepcja została poparta ze żwawym entuzjazmem. Przeze mnie bynajmniej nie...

Przedwczoraj zeszłam z nocnej zmiany, poprzedzonej ośmioma godzinami pracy w innym miejscu. Potem najadłam się sporo stresu...

Samolot miał duże opóźnienie. Lotnisko było tak przepełnione, że usnęłam na podłodze, ściskając mocno torbę z dorobkiem swojego życia. I prawie nie zdążyłam na lot. Zamknięto mi bramkę przed nosem, nie chciano wpuścić na pokład! Zlitowano się w końcu nade mną, ale co się zestresowałam to moje.

Po wylądowaniu nie mogłam pozwolić sobie na zwolnienie tempa. Musiałam odebrać klucze od mieszkania, a także kilka rzeczy w różnych częściach Warszawy, które kupiłam przez internet.

Byłam przemęczona, choć chwilowo tego nie czułam, emocje wzięły górę i mimo że może rozrywka i towarzystwo stanowiłyby dobrą równowagę to raczej bardziej potrzebowałam jedzenia i snu. Tylko, że dzisiejszy dzień mógł być jedynym dobrym do odrobiny szaleństwa. Liczyłam, że pierwszy tydzień będzie stosunkowo lajtowy. Plotki głosiły niestety, że od razu zostaniemy rzuceni w wir nauki, ale słyszałam też masę pocieszeń, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Studia medyczne kończą zwykli ludzie, nikt inny, wszystko jest do zrobienia.

Ku mojemu rozczarowaniu na pierwsze zajęcia z anatomii nie zaproszono nas do prosektorium, ale do auli. Kiedy jednak przekroczyłam jej próg, widok nieco zrekompensował mi żal.

WUMOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz