XX. Rozalia

19.5K 921 8
                                    

Zwykle nie oceniam książki po okładce, ale o tym, że nie polubię Renaty, wiem już po dwóch minutach czasu spędzonego z nią sam na sam. Nie to, że rzuca we mnie wyzwiskami. Wręcz przeciwnie - stoi oparta o ścianę przy drzwiach ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami owiniętymi czarną, nabijaną ćwiekami skórą. Cała jest spowita czernią i ponabijana ćwiekami. Tylko włosy ma białe, a cerę dość jasną.
Ale nie chodzi o to, że nie polubię jej przez styl. Nie jestem taka płytka. Ona po prostu stoi, bez słowa. I się gapi na mnie. To jest niezwykle niepokojące i frustrujące za razem. Nie lubię, gdy ludzie się na mnie gapią, obcy czy nie. Zawsze odwracam wzrok.
- Co w tobie takiego jest? - odzywa się nagle dziewczyna.
Drgam, nieco zaskoczona.
- Słucham?
- Co w tobie takiego jest? - powtarza.
- O co ci chodzi?
- Dlaczego wybrał ciebie? - Wzdycha, jakby dramatycznie, na moje bezradne, w geście niezrozumienia wzruszenie ramionami. - Moja koleżanka tyle już się czasu stara, aby go uwieść, on jednak nie zwraca na nią uwagi - wyjaśnia.
- No i dobrze - wyrywa mi się, ku zaskoczeniu nam obu.
No i dobrze? Niby dlaczego? Gdyby miał inną, wypuściłby cię...?
Ja jednak tak, jak nie chciałam kupować wolności ciałem, tak również nie chcę, żeby mnie wypuścił, bo znalazł inną, lepszą. To byłoby tak, jakby faktycznie mnie sobie użył i wyrzucił, bo mu się nie spodobałam czy znalazł lepszy towar. Żeńska duma jest dość skomplikowana.
Mruży na mnie oczy.
- Ale ty i tak jesteś inna, nie w jego guście - rzuca, jakby wyczuwając moją obawę. - On lubi farbowane złote blondyny z długimi nogami, a nie takich ciemnych mikrusów jak ty.
Ja również mrużę oczy, gniewnie.
- Nie obrażaj mnie.
Chociaż, jakie to obrażanie? Przecież ona tylko wyraziła na głos moje własne wątpliwości.
- Ja daję tobie tylko dobrą radę: uważaj na niego. Jesteś delikatną, małą dziewczynką, a on takiej nie potrzebuje. Szybko mu przejdzie, wierz mi.
- Dziękuję za łaskawą radę - szydzę. - Chociaż niepotrzebnie mi ją dawałaś. I nie nazywaj mnie delikatną tylko dlatego, że jestem niska i mam różowe pasemko.
Ja może mam parę tych centymetrów za mało, jednak ona ma ich właśnie na pewno ZA DUŻO. I tu nie tylko o nogi chodzi!
- Ile ty w ogóle masz lat? - pyta.
- Jestem pełnoletnia - odpowiadam zdawkowo, jakoś zła na nią. - Nie obraź się, ale następnym razem chciałabym być pilnowana przez Bena. Wiesz może, kiedy wróci?
Przygląda mi się w milczeniu przez jakiś czas.
- On tutaj jest - wyznaje w pewnej chwili. - Jest w rezydencji.
Marszczę brwi.
- Że niby gdzie? Przecież Zachariasz powiedział, że jest zajęty. Myślałam, że gdzieś pojechał.
Kręci głową z lekkim rozbawieniem wypisanym na twarzy.
- Jest w rezydencji, kończył sprawdzać teren, zanim tutaj przyszłam.
Patrzę na nią tępo przez chwilę.
- Czy to jest tak ważne i pracochłonne, że nie mógł potem wpaść do mnie? W dodatku jeśli kończył?
Wzrusza lekko ramionami.
- Ja nie wiem, ale mam cię pilnować ja. A Ben najwyraźniej musiał podpaść Zachowi.
- Dlaczego? - zastanawiam się głośno.
- Może...
- Chcę ją zobaczyć! Rozalia! Rozalia, słyszysz mnie?! - rozlega się krzyk.
Znajomy...
- ROZALA!
Wstaję szybko.
- Marcel?! - Tylko on tak mnie przezywa, nikt więcej. - Wypuść mnie stąd - mówię do dziewczyny.
- Siadaj z powrotem. - Staje mi ma drodze.
- To Marcel! Chcę się z nim zobaczyć!
- On pewnie już wychodzi - odpowiada, obojętna.
Nie, nie do końca taka obojętna.
Ta suka się uśmiecha.
- Przesuń się - radzę niskim tonem, robiąc kolejny krok w jej stronę.
Teraz ten jej uśmiech się poszerza i staje się bardziej szyderczy, a mnie doprowadza to do furii. Oj tak, na pewno jej nie polubię.
- Weź sobie na wstrzymanie, dziewczynko, albo bij pięścią...
- Jak sobie życzysz - warczę nim kończy zdanie i pokonując dzielącą nas odległość biorę zamach.
Moja pięść spotyka szczękę Renaty z taką siłą, że czuję, jak przeskakuje jej kość.
Jest w takim szoku, że potyka się tylko, gdy ją odpycham i otwieram drzwi. Na korytarzu słyszę jeszcze jej jęk przepełniony bólem i syk pełen złości.
- Wracaj tu! - krzyczy i zaraz znowu jęczy.
Ja jednak biegnę ile sił w nogach w stronę, z której dobiegają wołania Marcela.
- Marcel?! - nawołuję, gdy słyszę go coraz słabiej. - MARCEL?!
- Rozalia! - już ledwie słyszę ten krzyk.
Podbiegam do okna akurat w chwili, gdy jacyś nieznani mi jeszcze mężczyźni wyprowadzają za bramę mojego przyjaciela.
- Marcel! - Biję pięściami w szybę. - MARCEL!! - Szukam klamki, żeby otworzyć okno, jednak nie ma żadnej. Znowu zaczynam bić w nią, w nadziei, że pęknie pod moimi ciosami.
Niestety, tak się nie dzieje, a Marcela już nie ma.
Pełna wściekłości rozglądam się i przypominam, w którą stronę znajduje się Zachariasza. Zgaduję, że tam właśnie jest.
Na swojej drodze spotykam różnych osobników zaczepiających mnie, lub dziwnie się na mnie patrzących. Ja jednak pod działaniem adrenaliny i wściekłości nie czuję przed nimi żadnego strachu i ignoruję ich, a gdy próbują mnie zatrzymać nie szczędzę w ciosach i biegu.
Tuż przed drzwiami za ramię złapał mnie jakiś facet.
- Hej, laleczko - odzywa się niskim głosem - zwolnij trochę. Nie wchodź tam.
- Puszczaj mnie! - Wyrywam mu się i dopadam do drzwi. Otwieram je tak gwałtownie i mocno, że uderzają w ścianę. Patrzę na zmieszanego Zachariasza. - Gdzie on jest?! Gdzie jest Marcel?!
Z ciężkim westchnięciem przymyka oczy i palcami ściska nasadę nosa.
- Wracaj tu, szmato! - Do pomieszczenia wpada Renata i łapie mnie za ramię. Jest zdyszana, a jej oddech jest naprawdę ciężki, płytki i nieco świszczący.
Dobrze ci tak, myślę zadowolona.
Zachariasz podnosi szybko głowę, jego oczy ciskają gromy w stronę kobiety.
- Nigdy więcej tak jej nie nazywaj - mówi ostrzegawczym tonem. - Jeśli usłyszę, że ty albo ktokolwiek inny ją w jakikolwiek sposób obraża, zapłaci za to wysoką cenę. Rozumiesz?
Renata garbi się nieco.
- Ale ona chyba przestawiła mi...
- Rozumiesz? - Nie słucha jej tłumaczeń.
Jego podwładna z ociąganiem kiwa głową.
- Rozumiem. - Ciągnie za moje ramię. - Chodź - tak, jak wcześniej jej ton wobec mnie był neutralny lub szyderczy, tak teraz jest przepełniony podejrzliwością, bólem i nienawiścią.
- Zostaw ją - dodaje Zachariasz. - Dziękuję za to, że przypilnowałaś ją chwilę. Nieskutecznie, ale cóż. A teraz wyjdź i zamknij drzwi.
Wyrywam jej się i nie patrząc na nią czekam, aż wyjdzie.
- Wywaliliście już Marcela, prawda? Dlaczego nie powiedziałeś mu, gdzie jestem i nie dałeś nam się spotkać? - mój głos ocieka złością.
- Nie przyszło mi to do głowy - rzuca.
NIE NO, JAKBY MOGŁO?!
- Skurwysynie, on mnie wołał! - krzyczę, zbliżając się do niego. - Chciał mnie zobaczyć! I ja jego też! - Zaczynam bić pięściami, tym razem jego klatkę piersiową i tors. - Niech cię cholera, Zachariasz! Chciałam z nim porozmawiać! - Biję coraz mocniej, wylewam przez to z siebie wściekłość.
Ale on się nic nie broni przed moimi ciosami, a to powoduje we mnie nowe pokłady frustracji do wykorzystania. Potrzebuję, aby on walczył ze mną. Chcę wygrać z nim w walce, a nie walkowerem.
- Rozalia, już - odzywa się.
- Jak mogłeś?! - nadal krzyczę i wyrzucam pięści przed siebie. Czuję się jak na cholernym treningu boksu.
- Uspokój się, wystarczy.
- NIE! JA ZDECYDUJĘ O TYM, KIEDY WYSTARCZY!
Daje mi zadawać ciosy jeszcze przez chwilę. W końcu obejmuje mnie mocno swoimi ramionami, więżąc moje wzdłuż boków.
Szamoczę się jeszcze w jego objęciach dość długo, krzycząc z frustracji, gniewu i żalu. Już dawno tak nie krzyczałam, nawet kiedy...
- Jak mogłeś? - teraz to jest już tylko schrypnięty szept. Łzy kapią z moich policzków. Bezradnie opieram czoło o jego pierś. - Jak mogłeś?
Powoli poluźnia uścisk i zaczyna głaskać mnie jedną dłonią po głowie.
- Przepraszam - słyszę. On też mówi cicho, jego głos jest dziwny, tonacyjnie niestabilny.
Przekręcam głowę i zerkam na niego i ze zdziwieniem zauważam, że on również ma załzawione oczy.
- Następnym razem dam się wam spotkać - obiecuje mi, ścierając delikatnie moje łzy. Znowu.
Adrenalina powoli opuszcza moje ciało i znowu zaczynam je czuć. Teraz jestem świadoma tego, że uderzyłam Renatę, biłam w szyby, rzucałam ciosami i popychałam każdego, kto zjawił się na mojej drodze i tego, jak biłam Zachariasza.
Jęczę boleśnie i przyciskam dłonie do siebie i zwijam się wpół.
- Kochanie? - Zachariasz delikatnie mnie odsuwa. - Rozalia, co się dzieje?
Staram się poruszyć palcami, ale moje dłonie są popuchnięte i w paru miejscach rozcięte. Szyby nie drgnęły pod moimi ciosami, jednak moja skóra z odwodnienia zaczęła pękać przy silnych uderzeniach.
- Kurwa, dziewczyno - warczy mężczyzna, dostrzegając problem. - Może jednak ci założę kaftan bezpieczeństwa? - Wstaje i podciąga mnie delikatnie na nogi. Prowadzi mnie, jak się okazało, do łazienki sąsiadującej z jego gabinetem.
Ostrożnie i dokładnie obmywa najpierw moje dłonie, a potem opatruje je. Ja jestem zmęczona po moim krzyku, walce oraz płaczu i pozwalam mu na to bez protestów.
- Która godzina? - pytam słabo, wsparta o podłokietnik sofy.
- Parę minut po dziesiątej - odpowiada, zerkając na zegarek, po czym wraca do bandażowania moich dłoni.
- Wieczór? - precyzuję.
- Rano - poprawia mnie.
Wzdycham.
- Jestem zmęczona. Chcę spać.
- To idź. Gdy skończę zaniosę cię do łóżka.
Patrzę na niego.
- To nie koniec ostrych, krzykliwych i gwałtownych rozmów, które chcę z tobą przeprowadzić.
Uśmiecha się, ale wcale niewesoło.
- Tym bardziej potrzebujesz do tego siły, prawda?
- Chyba tak - przyznaję.
- W takim razie idź spać - powtarza, nachyla się i całuje mnie szybko w skroń. - Później jeszcze porozmawiamy.
Dla czystej zasady chcę mu się sprzeciwić, ale brakuje mi na to sił. Nie mogąc nic na to poradzić, pozwalam sobie opaść na oparcie. Nawet nie wiem kiedy zasypiam.

Jesteś moja, kochanie || T.L. ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz