Rodzina

3.4K 215 51
                                    

Część 10

Nie mam się czego bać, tak? Na razie jestem wręcz sparaliżowana ze strachu, więc, jak widać, nawet własnemu odbiciu nie mogę ufać. Tylko czy to na pewno było moje odbicie? Nie wyglądało to w ogóle jak ja, nawet nie jestem pewna, czy to naprawdę było odbicie, czy może to mój mózg wszędzie widzi zło. Wpatrywałam się w lustro jeszcze chwilę, czekając na każdą zmianę lub drgnięcie mojej postaci. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, nawet uczucie otępienia wydawało się znikać. Jednak dla pewności, by już nic nie starało się mnie wystraszyć, wzdychnęłam i zamachnęłam się mocno ściśnięta pięścią na lustro. Tafla szkła pękła natychmiastowo, a małe i większe odłamki zaczęły lecieć we wszystkich kierunkach. Kilka nawet postanowiło wbić się moją skórę, powodując, że małe krople krwi pojawiły się na mojej dłoni. Popatrzyłam na efekt mojego czynu i od razu otrzeźwiałam. Zagryzłam dolną wargę i ścisnęłam dłoń przy nadgarstku. Mimo że krwawienie nie było szczególnie obfite, ostre kawałki szkła wbite w palce i między nimi nie były najmilszym doświadczeniem. Powoli wyciągnęłam lustrzane odłamki i zmyłam krew strumieniem zimnej wody z kranu.  W małej szafce znalazłam bandaż i owinęłam sobie nim rany. Odrobina bólu potrafi przywrócić człowieka do stanu trzeźwości. Z tą myślą wyszłam z pokoju i udałam się na korytarz.

Na długich, pokrytych starą i poniszczoną tapetą ścianach znajdowało się mnóstwo drzwi, z oznaczeniami w formie plakietek z imieniem. Chcąc  nie chcąc, liczyłam je po cichu, kiedy na końcu korytarza znalazłam schody prowadzące w dół. Niepewnie położyłam zdrową dłoń na poniszczonej poręczy i postawiłam pierwszy krok. Im bliżej byłam swojego celu, tym bardziej dało się słyszeć kilka głosów, które zawzięcie dyskutowały ze sobą. Jednak kiedy do pokonania został mi ostatni stopień, rozmowa ucichła, a ja poczułam na sobie  spojrzenia kilku ludzkich i nieludzkich oczu. Czy zrobiłam coś źle? A może jest ze mną coś nie tak?, myślałam ciągle stojąc na schodach. Postanowiłam postawić stopę na skrzypiącej podłodze. Akurat w tym momencie z fotela podniosła się kilkuletnia dziewczynka w różowej sukience. Podbiegła do mnie, a z podekscytowania jej zielone oczy wydawały się błyszczeć. Wydawały się także znajome, jednak mimo ich charakterystycznego koloru nie mogłam sobie przypomnieć gdzie mogłam je już widzieć.

— No w końcu! Chodź, musisz być głodna! — Niemalże wykrzyczała, a ja uznałam, że ma najsłodszy głos jaki w życiu słyszałam. Nie odpowiedziałam jej, ponieważ ciągle badałam wzrokiem te osoby, które uporczywie obserwowały mnie. — Zignoruj ich, potem ci ich przedstawię. — Jej entuzjazm wygasł jak zapałka na deszczu.

 —T-ta.. — Nie dokończyłam, dziewczynka pociągnęła mnie za rękę.

Zaprowadziła mnie do zupełnie innego pomieszczenia, z dużym stołem na jego środku, kazała mi usiąść a sama poszła po coś do połączonego z jadalnią pokoju. Po chwili wróciła, niosąc dwa talerzyki z kanapkami. Jeden położyła przede mną, a drugi obok, po czym usiadła na krześle przy mnie. Wzięła jedną i zachęciła mnie do zrobienia tego samego. Popatrzyłam na kanapkę, po czym wzięłam gryza. Może faktycznie byłam nieco głodna.

— Aha, tak w ogóle to Sally jestem. — Przedstawiła się z uśmiechem.

 — Patrycja, ale pewnie wiesz... — Odpowiedziałam, przełykając ostatni kęs pierwszej kanapki.

— A nie Weronika? — Zapytała, a ja o mało nie zadławiłam się. — Wszystko w porządku? — Popatrzyła na mnie zatroskana.

 — Wszystko... dobrze... —Wykaszlałam, uderzając się dłonią w mostek.

— Przyniosę ci wody. — Oznajmiła i pobiegła z powrotem do kuchni.

Kaszlałam dalej jak opętana, a łzy zaczęły szczypać mnie w oczy. Po chwili na szczęście jednak przeszło. Otworzyłam oczy i zauważyłam chłopaka w niebieskiej masce, stojącego naprzeciw mnie. Zapadła dziwna cisza, podczas której zdałam sobie sprawę, że chłopak ten nie ma oczu, a jedynie czarne oczodoły, z których wypływała równie ciemna ciecz. Odechciało mi się jeść. On nieprzerwanie przyglądał się mi, chociaż nie mam bladego pojęcia jak. Czułam się dziwacznie jak jeszcze nigdy. Błagałam bogów Olimpu by Sally wróciła jak najszybciej. Moje prośby zostały wysłuchane, a Sally przyszła po sekundzie z szklanką wody, ratując mnie z niezręcznej sytuacji. Napiłam się, a ona odezwała się do błękitnego przybysza.

— Chcesz czegoś?

— Zostało trochę kanapek dla mnie? — Odezwał się chłopak, przenosząc swój wzrok ze mnie na nią. Poczułam dziwną ulgę.

 — A co? Nerki ci się skończyły? — Zapytała lekko rozbawiona.

— Tak jakby... — Rozmawiali zupełnie, jakby nerki były normalnym posiłkiem. Byłam pewna, że dziś już nic więcej nie zjem.

 — Dobra, zaraz ci jakieś zrobię, zaczekaj tu. —Nie czekając na odpowiedź, ponownie zniknęła za białymi drzwiami.

Zastanawiałam się czy dziwne by było gdybym powoli zsunęła się z krzesła pod stół. Jeszcze nigdy nie czułam się tak zawstydzona. Jednak jedynym wyjściem jakie na razie widziałam, było zachowywać się normalnie. Czyli siedzieć w bezruchu, tak samo jak on stoi. Szło całkiem nieźle dopóki on nie postanowił przerwać ciszy.

— Jack. Eyeless Jack. — Słowa te wydawały się wręcz miażdżyć milczenie, które ciągnęło się tak długo. Jego przyjemny ton głosu sprawił, że poczułam się nieco odważniej.

— James. James Bond. — Wymsknęło mi się. Rozmawianie nie jest dla mnie. Moja twarz przybrała kolor pomidora. — Znaczy, Patrycja. — Poprawiłam się.

Jack pokiwał głową ze zrozumieniem. Drzwi zaskrzypiały, a w nich pojawiła się Sally z talerzem pełnym kanapek. Podała go Jack'owi, on podziękował jej i wyszedł.

Kiedy Sally dokończyła jeść, postanowiła zaprowadzić mnie do salonu i przedstawić wszystkim tam zgromadzonym. Domyślałam się, że większość mnie pewnie zna, ale nic nie mówiłam.  W rzekomym salonie pojawiło się kilka innych postaci. Dziwiłam się, jak wiele osób może mieszkać w jednym domu. Rozpoznałam Jack'a, siedzącego w kącie pokoju i jedzącego kanapki od Sally. Automatycznie zawstydziłam się i chciałam przenieść wzrok na kogoś innego, ale Jack pomachał do mnie. Moje zdziwienie jeszcze bardziej urosło, ale odmachałam Jack'owi. Nie mam bladego pojęcia jakim cudem on cokolwiek widzi. Sally pociągnęła mnie za rękaw i poszłyśmy przedstawić mi każdego z osobna.

— Jeff'a, Toby'ego, Masky'ego i Hoodie'go już nasz, zresztą i tak nie mam pojęcia gdzie są, więc... — Mówiła, kiedy zbliżałyśmy się do chłopaka o czarnych włosach i szafirowych oczach. Miał on przypiętą żółtą, uśmiechniętą buźkę do granatowego płaszcza, a na kolanach trzymał szkicownik. — A oto Bloody Painter, miejscowy malarz! — Wskazała na niego jakby był jakimś eksponatem w muzeum.

 —Zawsze możesz po prostu mówić na mnie Helen. — Powiedział nie podnosząc wzroku z kartki.

Usłyszałam czyjeś kroki i instynktownie się odwróciłam. Niski blondyn w zielonym podkoszulku i dziwnej czapce podłączał coś do telewizora.

— Ten zielony krasnoludek to Ben. — Objaśniła szybko i zaciągnęła do następnej osoby.

 — Ej, tylko nie krasnoludek! —Odezwał się blondyn, jednak Sally była zbyt zajęta przedstawianiem mi chłopaka o świecących złotych oczach i szarej skórze.

— To Puppeteer. — Oznajmiła i usiadła razem za mną na kanapie. — Więc został nam tylko Jason, Candy Pop i... — Na miejscu obok Sally usiadł czarno-biały clown. — I Laughing Jack.

Clown zaśmiał się, po czym wyciągnął cukierka, odwinął go z kolorowego papierka i wrzucił sobie do ust. Następnie wyciągnął garść podobnych i próbował poczęstować mnie. Sally odradziła mi tego, więc grzecznie odmówiłam. 

Po chwili poczułam się źle. Usłyszałam znajomy szum w głowie, a następnie słowa.

— Musimy porozmawiać, Patrycjo.







Tajemnicze Morderstwa (Korekta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz