- GŁUPIA!- Jeff lekko uderzyła mnie krawędzią płaskiej dłoni w czubek głowy.- Jak mogłaś być tak lekkomyślna?!- Siedziałam na ziemi na kolanach trzymając na nich ręce.- Wiesz jak to mogło się skończyć?- Chodziła przede mną w tę i weftę, aż się zatrzymała i spojrzała na mnie ze smutkiem lub czymś w stylu troski.- Lilly...- Uklękła przede mną wpatrując się w moje oczy. Po chwili przytuliła mnie za szyję.- Głupia.- Powiedziała cicho.
- Jednakże odkryłyśmy coś.- Powiedziałam. Dziewczyna spojrzała na mnie. Nabrałam powietrza i zaczęłam mówić.- Wygląda na to, że można jakoś przezwyciężyć chorobę. Nie znam jeszcze czynników od których to zależy, ale możliwe, że choć w małym stopniu mogą to zrobić. Pamiętasz to, o czym wcześniej rozmawiałyśmy? Zastanawiałyśmy się, czy to jest możliwe i teraz mamy tego przykład. Przepraszam, że tak zaryzykowałam, ale musiałam to sprawdzić.
- Ale nigdy więcej tego nie rób. Nie ważne do jakiego odkrycia możesz dotrzeć...nie ryzykuj życiem.Z samego rana drużyna Jeff wyruszyła do miasta. Póki co, to był jedyny cel wypraw aż do momentu, gdy nie będzie nic- ani zombiaków ani przydatnych rzeczy. Miasto jednak jest duże i nim to się stanie, organizacja się rozrośnie.
Ten dzień i dwa następne miałam mieć wolne. Postanowiłam więc się przejść. Chwyciłam miecz, wsadziłam do kieszeni kilka kromek chleba i ruszyłam przed siebie. Samotny spacer dobrze mi zrobi.
Szkoda tylko, że trzeba zachować czujność zawsze...
Stanęłam na "krawędzi naturalnej miski" w sensie przede mną widniało wgłębienie, a dalej górka tworząc miskę wypełnioną roślinami. Z uśmiechem na ustach i poczuciem wolności zbiegłam na dół z rękami rozwartymi na boki. Kiedy byłam na dole rozejrzałam się i podeszłam do samotnego drzewa stojącego na środku polany.
Usiadłam opierając się o niego plecami. Delikatnie przymknęłam powieki nasłuchując otoczenia.
Szum wiatru.
Śpiew ptaków.
Otaczająca pieśń natury...
Cichy szelest...
Charczenie...
Otworzyłam oczy. Nade mną stał jeden z NICH. Zombiak o czarnych, długich włosach. Wyglądał na faceta. Rozdarta koszula, brudne, czarne spodnie i oczywiście- gnijąca skóra i okropny odór. Nie miał jednego oka, a druga gałka znacząco wystawała. Patrzył na mnie...wzrok pełen nienawiści. Zgiął się wpół zmniejszając odległość między naszymi twarzami. Siedziałam wpatrzona w jego jedno oko jak zaczarowana, acz przepełniona czymś w rodzaju niepokoju. Nienawiść w jego oczach...była tak realna i...budząca niepowstrzymany, nieograniczony niepokój, wręcz strach. Czułam się jak sparaliżowana mimo iż wiedziałam, że z łatwością mogę wykonać ruch. Coś mnie jednak powstrzymywało. Niepewność? Wahanie? Poczucie równości? Nie to, że czuję się lepsza od pomniejszych istnień, jednak chodzi tu o równość...psychiczną...nie mówiąc też o gatunku...tylko po prostu o czymś, co kryje się u niektórych. W dodatku podążało za moimi myślami uczucie szacunku. Nie mogłam ryzykować na tyle, by odłożyć broń i spróbować jakoś się z nim porozumieć. Pokazać w pewnym stopniu zaufanie było ryzykiem ugryzienia.
Patrzyłam więc w to jedno oko czekając na jego ruch. Czułam jak moje ciało ma potrzebę poddania się mu, ale umysł wciąż logicznie funkcjonował. Nie wiem co w nim tak na mnie działa i nie będę zgadywać.
Siedzieliśmy tak nieokreślony czas. Nienawiść z jego oczu nie schodziła ani trochę. Zastanawiałam się o co mu chodzi.
-W przeciągu następnych trzech dni umrzesz...- Z jego gardła wydobyło się sześć przesiąkniętych chrypą, grozą i trudem mówienia, słowa. Przez całe to "spotkanie" byłam mocno spięta, gotowa na jego próbę ataku, więc kiedy odszedł powietrze ze mnie zostało kompletnie spuszczone. On...zombiak...trup...przemówił? To przecież...niemożliwe. Choroba tak wyżera im mózgi, że jest to po prostu nierealne. Nie myślą logicznie, poruszają się tylko za pomocą skurczów mięśni i podążają za instynktem...tak myślałam do tamtej pory. Otoczenie wydało się ściemnić, a gorące słońce przesłoniły chmury.
Na moich ustach pojawił się wręcz szaleńczy uśmiech. Umrę?
Przekonamy się.