Ujawniony ból

16 1 0
                                    

Obudziłam się dość spokojnie, choć byłam trochę...wstrząśnięta. Te sny...są tak realne...ale tak samo jak ten z dziewczynką...lub to, co wydarzyło się później w nocy. Czy to zwykłe koszmary szaleńca? Czy może wizja...lub po prostu zwykłe sny. Jednak...jestem pewna, że wtedy, kiedy napadły mnie te psy, byłam całkiem świadoma. Wciąż, gdy to wspominam czuję ciężar odpychanego cienia.
A może rzeczywistość miesza mi się z fikcją?
Bo tak na prawdę kto mi udowodni, że sama apokalipsa nie jest jednym, wielkim, urojonym snem?

Leżałam i tak rozmyślałam gapiąc się w czarny sufit powoli jaśniejący pod pierwszymi promieniami słońca.

Nim kompletnie nastał świt już siedziałam w bibliotece szukając jakiegokolwiek sennika. Nie była ona duża, ale była. Odkryłam ją jakiś czas temu, ale nie zaglądałam tam często. W świecie apokalipsy niestety nie ma wiele czasu na czytanie.
Jest!
Zarażone...nie...chore psy...dziwne głosy...uśmiechnięta dziewczynka...szczęśliwe miejsce...
Wyszukiwałam po kolei wszystkie słowa występujące w moich snach.
Łącząc je w sensowną całość wyszło mi coś w tym stylu:
"Ty i bliska Ci osoba przejdziecie ciężką próbę. Śmierć. Smutek. Dobry koniec."
Znowu śmierć...oni się zmówili czy jak?
Trudno się dziwić w tych czasach...
Ta przepowiednia wiele mi nie dała...i tak trzeba będzie walczyć samemu...w pewnym sensie.

Wróciłam do łóżka nim reszta się obudziła. Myślałam nad tym jaka próba to ma być? Spojrzałam na Jeff. Podołamy jej? Musimy.

Stałam na dachu bloku wpatrując się w czubki czarnych drzew na ciemniejącym niebie. Słońce już dawno za nimi zniknęło, jednak wciąż widać było jego poświatę.
Jeff wyszła ze szpitala jakiś czas przede mną, ale postanowiła być przy mnie póki i ja nie zostanę wypisana. Wczorajszego dnia obie wróciłyśmy do swojego pokoju, ale dziś nie mogłam zasnąć więc pobiegłam na urwisko póki jeszcze było trochę słońca.
Lubię zachody.
I postanowiłam zaczekać na prawdziwą noc...

- Długo masz zamiar jeszcze tak siedzieć sama?- Usłyszałam spokojny, zlewający się delikatnie z otaczającą mnie ciszą. Uśmiechnęłam się delikatnie.
- Dzisiaj raczej nie zasnę.- Podniosłam wzrok na jasny księżyc nad nami.
- Więc posiedzimy razem.- Przyjaciółka usiadła obok mnie.
Delikatny wiatr powiewał ziejąc deliktnym chłodem. Czując ją obok siebie wszystkie zmartwienia zaczęły zanikać. Rytm serca zwolnił, a ja czułam się spokojna i bezpieczna. Jeśli tylko iesteśmy razem, żadnej nic nie może się stać.
Spojrzałam na Jeff. Miała przymknięte powieki, wiatr delikatnie poruszał kosmyki jej włosów. Jej skóra chłonęła jego chłód.
Przysunęłam się bliżej niej i wtuliłam w jej bok.
- Kocie.
- Kocie...- Położyła swoją głowę na mojej.- Lilly...
- Hmm?- Mruknęłam nie otwierając oczu.
- Jutro mamy do sprawdzenia największe zadupie miasta. Na pewno będzie dużo trupów.
- Jak zawsze. Martwi Cię coś?
- Mam złe przeczucia...może nie pójdziesz? Twoja rana może dać o sobie znać i...
- Jeff...- Przerwałam jej.- Czyli mam zostać w spokojnym, bezpiecznym budynku, podczas gdy Ty będziesz narażała życie?
- No...ja muszę iść...
- A pomyślałaś o tym co zrobię jak wrócą bez Ciebie? Jak...jak...- Wyprostowałam się.
- Lilly...- Miałam łzy w oczach. Jeff patrzyła na mnie chwilę, po czym położyła dłoń z tyłu mojej głowy i przycisnęła do swojej klatki piersiowej.- Masz rację, przepraszam...
- "Jednego dnia się narodziłyśmy i jednego dnia umrzemy", czyż nie?
- Tak...

Następnego ranka mimo nieprzespanej nocy czułyśmy się rozbudzone i gotowe do działania. Ubrałam swoje spodnie moro, czarną bluzkę na grubych ramiączkach podobną do tych wojskowych i czerwoną, wyblakłą skórę podobną do smoczej. Jeff miała czarne spodnie, ciemno zieloną bluzkę i swoją skórę ze skrzydłami na plecach. Wciągnęłyśmy na plecy zapakowane w najpotrzebniejsze rzeczy, niewielkie plecaki i przypięłyśmy miecze do pleców. Sięgnęłam do tyłu, by sprawdzić, czy będę w stanie go wygodnie wyciągać i chować, po czym skierowałam się razem z Jeff na dół.
Nick i Keda już czekali. Tara przyszła trochę później. Kiedy tylko weszła obrzuciła mnie nieprzychylnyn spojrzeniem, a ja z grozą w oczach utrzymywałam nasz kontakt wzrokowy póki sama go nie zerwała. Klemens doszedł tuż po niej. Na Creevy musieliśmy chwilę czekać, ale w końcu przyszła swoim dziwnym, nierównym chodem tłumacząc się, że szukała drzwi na korytarz. No cóż...pokoje nie są duże...eh nie ważne. Creevy to nie człowiek. To po prostu stan umysłu.

Kiedy w końcu wyruszyliśmy, było pięć po siódmej. Słońce już wzeszło, a ptaki cicho śpiewały swe pieśni. Powietrze było chłodne i przyjemne. Wyszliśmy dachem i poruszaliśmy się przez większość czasu w ten sposób, dopóki nie dotarliśmy do owej dzielnicy.
-Informator powiadomił nas, że jest tam duży sklep...magazyn z dawniej nielegalną bronią. Dodał też, że jest tam pełno truposzy.- Powiedziała Tara.- Ostatnio mieliśmy duże zapotrzebowanie ja broń zwłaszcza, gdy nas zaatakowano...musimy zdobyć ile się da, inaczej będziemy bezbronni.- Staliśmy na krawędzi ostatniego dachu. Pod nami rozciągała się pusta, brudna ulica i obskórne domki i bloki. Pomiędzy dwoma było niewielkie przejście, czyli nasz cel.- DO BOJU!- Krzyknęła (dość cicho, by zombiaki nie zostały rozbudzone "przed czasem") i zeskoczyła z dachu na schody przyczepione no boku budynku. Poszliśmy w ślad za nią, a gdy znaleźliśmy się na ziemi, popędziliśmy do magazynu. Zgodnie z planem Klemens i Keda mieli zostać na straży wybijając jak najwięcej truposzy do czasu, kiedy wrócimy "na powierzchnię". Zbiegliśmy po schodach i wparowaliśmy do magazynu niszcząc wejściowe drzwi. Przed nami stanęły rzędy półek.
Kompletnie pustych.
- To pułapka!- Powiedziałam odwracając głowę w stronę wyjścia. Nic tam jednak nie było.
- Nie dramatyzuj...- Mruknęła Tara. Poczułam się dość głupio. Jeff jednak położyła mi dłoń na ramieniu, co zrozumiałam jako pozostanie w gotowości. Spojrzałam na nią i obie skinęłyśmy głowami. Ruszyłyśmy przeszukiwać magazyn. W pewnym momencie Creevy zachichotała dość głośno zwracając naszą uwagę...mimo wszystko zwykle jest cicha...zwłaszcza, kiedy pod nosem snuje plany na okrutne morderstwo niektórych osób. Kiedyś niechcący ją podsłuchałam, ale mniejsza.
Ruszyliśmy w jej stronę. Cały czas chichotała.
- Co jest Creevy?- Zapytała Tara.
- Znalazłam coś, ale nie mam pewności, czy was o tym poinformować.- Mówiła cicho, niektóre słowa nieco wydłużała, przy niektórych zmieniała ton.
- Ehhh...po prostu gadaj.
- ...
- Bo stracisz zęby.- Dziewczyna jakby na to czekała, uradowana wyszczerzyła zęby, co w jej wykonaniu wyglądało przerażająco, a jej oczy spoważniały. Wyciągnęła swój wielki młot zaostrzony na końcu skierowała jego "grubą" część na dziewczynę.
- No dawaj.- W jej głosie słychać było mrożącą krew w żyłach powagę. Tara wzdrygnęła się i uniosła ręce w geście obronnym. Wtedy wtrącił się Nick.
- Dobra. Nie będzie żadnych bójek. Vi, czy mogłabyś proszę powiedzieć co zauważyłaś? Trochę nam się spieszy...- Powiedział do Creevy, która już opuściła młot z zawiedzioną miną. Po chwili jednak się zamyśliła.
- To dla tego tak szybko tu wpadliście...- Powiedziała, jakby kompletnie nie słuchała planu akcji.- No dobra. Pokażę wam.
W końcu...
Skoczyła i zawisła na jednej z lamp naściennych. Po chwili ta się odłamała ze szczękiem. Creevy zadowolona z siebie podeszła do jednej półki opartej o ścianę i z głośnym rumorem wywróciła ją na ziemię odsłaniając ukryte przejście.
- Skąd żeś...- Mruknęłam.
- Skąd co?- Zapytała Vi.
- Skąd wiedziałaś?- Zapytałam idąc za resztą grupy.
- Och! Przejście! Kto je odblokował? Uwielbiam tajemne przejścia! - Zawołała wyglądając, jakby pierwszy raz je zobaczyła i skacząc z nogi na nogę pobiegła przodem. Westchnęłam cicho i z delikatnym uśmieszkiem ruszyłam dalej.
Mimo jej dziwacznego zachowania jest cennym członkiem grupy jak i organizacji. Wiele razy się sprawdziła w walce i wielu innych.
Na codzień po prostu...tego nie widać.
Dotarliśmy do małego pokoiku. Były w nim karabiny, noże, moecze, strzały i amunicja. Razem z Jeff zapakowałyśmy do plecaków strzały. Jeff do swojej kuszy, ja do łuku. Zapakowałyśmy jeszcze naboje dla organizacji i kilka noży, po czym opuściłyśmy pomieszczenie.

Na zewnątrz było pełno trupów. Klemens i Keda ledwie dawali radę.
- Och? Co tak wcześnie? Idźcie napijcie się jeszcze herbaty!- Mruknął zirytowany kocur odpychając szczęki truposza.
- Uważaj, bo na prawdę tam wrócę.- Odpowiedziałam i dźgnęłam trupa w oko aż do tyłu czaszki. Jeff też się przyłączyła.
Niedługo potem pojawiła się reszta grupy i mogliśmy zacząć się wycofywać.
- Nie ma innego wyjścia z magazynu?- Zapytał Keda widząc napływającą falę zimnych łapsk i cuchnących oddechów.
- Niestety.
- To do roboty.- Mruknęłam.
Szczęki truposzy szczękały zachłannie próbując chwycić jakąkolwiek część naszych ciał.
Nie było drogi ucieczki.
Nie było ratunku.
Musieliśmy walczyć.

WybawienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz