Rozdział Czternasty

4.2K 258 9
                                    

Colin był u mnie już trzeci dzień. Jego rodzice zostali powiadomieni o tym, że ich syn znajduje się w innym stadzie na obcym terenie. Jego ojciec był bardzo zły na swojego syna, słyszałam, w słuchawce jak na niego się wydzierał i klnął, że zostawił własne stado. Zapewniłam wraz z mamą jego matce, że będziemy dbać o niego a szczególnie ja, że będę miała na niego i że między nami nie dojdzie wbrew mojej woli. Mieli, przyjechać za tydzień po niego by wrócił i tam zajął się własnym stadem.
Dzisiaj mieliśmy pokazać Colinowi wraz z kuzynostwem nasza okolice i całe miasto. On jedyny był najstarszy z nas, rodzice kłócili się o to, kto ma z nami pójść. Wypadło na wujka Johna i ciocie Sam, rodziców Carolyn. Byłam w trakcie ubierania się, kiedy usłyszałam pukanie do mojego pokoju. Colin spał w pokoju gościnnym, mieścił się metr od mojego.
- Wejść. - powiedziałam, zakładając bluzkę. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła moja mama. - Co chcesz?
- Może grzecznie byś się odzywała? - fuknęła w moją stronę.
- Przepraszam. - spuściłam głowę. - W jakiej sprawie przyszłaś mamo? - zapytałam się tym razem grzecznie. Od tych trzech dni staram się zachowywać dobrze, by nie popaść rodzicom.
- Przyszłam Ci coś dać przed spacerem. - za pleców wyjęła małe pudełeczko. Otworzyła je i wyciągnęła z niego naszyjnik. Była to malutka klepsydra z jakimś płynem w środku.
- Mogę? - chciałam go dotknąć, ale mama zabrała mi go sprzed nosa. Kazała się odwrócić i podwinąć włosy do góry. Chwyciłam je i podniosłam, mama odbezpieczyła zaczep i zapięła mi go na szyi. Teraz dopiero mogłam go dotknąć i spojrzeć z bliska. Klepsydra była ze srebra a płyn mógł się przelewać z jednej części do drugiej. - Do czego on jest mamo?
- Do tego by twój zapach był niewyczuwalny przez inne stada oprócz naszego. - odparła. Stanęła przede mną i położyła mi dłonie na ramionach. - Jeżeli stanie wam się coś a szczególnie tobie to łatwo będziemy mogli cię znaleźć.
- Rozumiem mamo. - odpowiedziałam. Chwyciłam sweter w dłoń i wyszłam z pokoju z rodzicielską, na dole wszyscy już się szykowali. Wsunęłam stopy w buty i je zasznurowałam.
- Szkoda, że nie mogę z wami iść. - odezwał się mój brat. Nawet nie zauważyłam, kiedy zjawił się przy mnie. - A tak bardzo chciałem iść. - posmutniał. Zarzuciłam na siebie sweter i ukucnęłam przed nim.
- Theo, słońce. - zwróciłam się do brata. Chwyciłam jego malutkie dłonie w swoje. - Też bardzo bym chciała, abyś poszedł, ale tak postanowili rodzice, że masz zostać. Będziesz tutaj bezpieczny niż z nami.
- Dobrze Elli. - przytulił się do mnie. Uścisnęłam, go najmocniej jak umiałam. Po chwili przy nas zjawił się Colin, Theo oderwał się ode mnie i objął jego nogi. - Pilnuj mojej siostrzyczki.
- Będę pilnować jej za wszelką cenę. - przybili sobie piątki. Uśmiechnęłam się na ten widok, wstałam na nogi i spojrzałam się na niego.
- Gotowi na spacer po lesie? - zapytałam się całej grupki. Radosne okrzyki oznaczały, że jesteśmy gotowi. Otworzyłam drzwi i wyszliśmy.
Spacer po lesie to jest całe moje życie, mogłabym nawet w nim zamieszkać. Przechodząc obok tych wszystkich drzew, można dostrzec wiele zwierząt i kolorowych ptaków. Ścieżki leśne są usłane barwnymi liśćmi, które już spadły z drzew. Najbardziej okazały jest kasztanowiec, który rośnie i obwieszony jest przepięknymi brązowymi kasztanami. Na wysokim dębie ćwierkają przeróżnego rodzaju ptaków. Po drzewach pnie się bluszcz, który wygląda bardzo ładnie. Pod drzewami rośnie dużo grzybów, leży wiele szyszek, które zbierałby Theo oraz kasztany, oraz pięknych liści. Nad naszymi głowami pochylają się gałęzie. Można dostrzec zwierzęta, które zbierają pożywienia na zimę. Przez rozłożyste konary drzew promyki zachodzącego słońca, co czyni las jeszcze ładniejszym. Las jest piękny cały czas, ale w moim przekonaniu najładniej wygląda jesienią. Przechadzałam się między drzewami. Potknęłam się o wystający korzeń drzewa.
- Elise. - usłyszałam, że ktoś biegnie, automatycznie zerwałam się do biegu. Zanim ruszyłam, ktoś złapał mnie w pasie i podniósł do góry.
- Puszczaj mnie! - zaczęłam się wierzgać i bić mojego oprawcę. Zostałam odstawiona na ziemie i odwrócona. Uspokoiłam się, kiedy ujrzałam znajomą twarz. - Colin, ty małpo. - waliłam go lekko po klatce piersiowej. - Nie strasz mnie.
- To ty nie uciekaj bez powodu. - odparł. Złapał moją twarz w dłonie i złożył na moich ustach krótki pocałunek. Był szybki, ale wstrząsnął mną na, tyle że chciałam więcej. - Zgoda?
- Dobrze. - uśmiechnęłam się do niego. Chwyciłam go za dłonie, które nadal trzymał na moich policzkach, potarłam je lekko kciukiem. Zauważyłam, że nigdzie było cioci i wujka z resztą. - Colin?
- Co jest mała? - położył dłonie mi na biodrach. Chyba zauważył moje przerażenie, przysunął mnie bliżej siebie. Objęłam go rękoma, zaczął się oglądać. - Chodźmy poszukać reszty.
- Lepiej wróćmy do domu. - odparłam. Poczułam, jak zaczęło mnie coś lekko piec na szyi. Przypomniałam sobie o naszyjniku od mamy, wyjęłam go za bluzki. - Mama mnie zabije. - powiedziałam, kiedy zobaczyłam, że płyn zaczął się wylewać. Rozpięłam go i zdjęłam. - No to już po mnie.
- I masz rację. - usłyszałam znajomy głos. Podniosłam głowę do góry, zobaczyłam chłopaka w kapturze z bandamką. Colin znalazł się automatycznie przy mnie. Za drzew wyłonili się inne osoby w postaci ludzkiej oraz wilka.
- Kim jesteś i czego chcesz od nas? - głos uniósł Colin. Czułam, jak zaczął się trząść, miałam nadzieje, że się nie przemieni. Stałam, do niego plecami a on obejmował mnie z tyłu ręką. Stał tak samo, jak ja.
- My nic nie chcemy od was. - odezwał się ten w bandamce. - Chcemy tylko dziewczynę z rodu Quilette.
- Skąd wiecie, że jestem z tego stada? - warknęłam w ich stronę. Zacisnęłam dłonie w pięści, czułam w sobie taką złość, że zaraz się przemienię. Muszę bronić Colina. Nikt nie odpowiadał, patrzyli się tylko na mnie. - Gadajcie, inaczej będzie z wami źle.
- Nie ładnie tak grozić koledze.
- Nie jesteś moim kolegą! - krzyknęłam. - Prędzej zginę, niż będziesz moim kolegą. - wiedziałam, że tymi słowami rozpętałam między nami wojnę. Chłopak w kapturze dał sygnał innymi i odszedł. Wszyscy zerwali się na nas. Kiedy ktoś pierwszy mnie chwycił i odciągnął od Colina. Czułam w duszy, że rozłąka z Colinem będzie bolesna. Wykręciłam mu rękę i odrzuciłam, najdalej jak umiałam, drugiemu przyłożyłam z kolanka. Kątem oka zauważyłam, że Colin się przemienił i walczył z wilkami, widziałam, że sobie nie radzi, popędziłam mu na ratunek. Odtrąciłam jednego i upadłam wraz z nim.
- Zostaw go! - krzyknęłam z cały sił. Wilk rzucił się na mnie z zębami, upadłam. Dłońmi próbowałam powstrzymać pysk osobnika, aby mnie nie ugryzł. Usłyszałam strzał, jeden, a potem drugi. Wilk opadł bezwładnie na ziemię.
- Colin! - zerwałam się na nogi. Mój wzrok szukał chłopaka po całej okolicy, nigdzie go nie widziała. Jęki doszły do moich uszu, pobiegłam w tamtą stronę. - O boże! - przestraszyłam się. Colin leżał na ziemi i trzymał się za ramię. Ukucnęłam obok niego. - Trzymaj się, Proszę. Nie opuszczaj mnie. Wzięłam jego twarz w dłonie. Zobaczyłam, że zamyka powoli powieki. - Colin, nie rób mi tego. - krzyczałam i płakałam jednocześnie. - Mamo! Tato! Pomóżcie mi. - skupiłam się, aby przekazać rodzicom wiadomość telepatycznie. - Proszę, uratujcie nas.

~*~*~*~

Mini DRAMA TIME czas zacząć.

Buziaki, LaGataOfficial <3


Potomkini Alfy ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz