rozdział czterdziesty pierwszy

2.2K 236 54
                                    

Saragossa

Biorę w ręce ostatnie kartki z biurka i mozolnie wkładam je do swojej skórzanej teczki. Wiem, że powinienem był opuścić swoje stanowisko pracy już pół godziny temu, ale ciągle wmawiałem sobie, że muszę jeszcze coś zrobić. I tak już jestem dłużej w pracy niż kiedyś, nie miałem wyboru, kiedy Anna postanowiła całymi dniami siedzieć w domu i patrzeć się na zdjęcia zaginionej córki. Kiedyś nienawidziłem pracować, patrzyłem na zegarek i liczyłem minuty, aż będę mógł opuścić biuro i pojechać do domu, do Anny i Evy. Teraz, mam ochotę tu zostać i już nigdy nie pokazać się mojej żonie na oczy, nie po tych kłamstwach, którymi każdego dnia wypełniam pustkę pomiędzy nami. Jednak mimo to przezwyciężam swój wstyd i wychodzę z laboratorium, tak, żeby nikt z kolegów mnie nie zobaczył, zadawaliby zbyt dużo pytań, a ja nie mam teraz czasu na jakiekolwiek rozmowy, ponieważ w domu czeka na mnie kobieta, która jest na skraju załamania.

Wchodzę na wysypany kamieniami parking i zmierzam w kierunku czerwonej osobówki. Wsłuchuję się w dźwięk, jaki wydają ocierające się o siebie kamienie. W końcu docieram do celu i z ulgą zatapiam się w siedzeniu kierowcy. Rzucam na fotel pasażera ciężką teczkę, sam nie wiem, co takiego w niej mam, że waży aż tyle.

Zapinam pasy i odpalam silnik. Ruszam spod budynku jednocześnie oglądając się w lusterku czy czasem ktoś nie wyszedł i nie patrzy teraz, jak odjeżdżam. Gdy nie dostrzegam nikogo oddycham z ulgą, od jakiegoś czasu stałem się strasznie a społeczny i zdaję sobie z tego sprawę, ale nie za bardzo mam ochotę i siłę to zmienić.

Jadąc ulicą w oddali zauważam miejsce, na którym tydzień temu zatrzymywałem się codziennie po pracy. Zaciskam dłonie na kierownicy. Tylko kilka minut, Anna nawet nie zauważy tej różnicy czasu, po prostu znowu skłamię i powiem, że zostałem dłużej w pracy. W ostatniej chwili podejmuję decyzję i niespodziewanie skręcam kierownicą w prawą stronę, ciesząc się, że nikt za mną nie jechał, żaden samochód. Następnie wjeżdżam na drogę prowadzącą w głąb małego lasu. Zatrzymuję samochód i opuszczam szybę.

Wdycham zapach wrześniowego powietrza. Szybko otwieram skrytkę pod radiem i wyciągam z niej paczkę papierosów, którą kupiłem tydzień temu, sam nie wiem, dlaczego. Przecież obiecałem sobie, że już nie będę palił, a jednak, nie mam takiej silnej woli, jak mi się niegdyś wydawało. Z żalem spoglądam do środka kartonika, dostrzegam w nim tylko cztery papierosy, nawet nie zdążyłem zarejestrować, kiedy je wypaliłem. Sięgam głębiej do skrytki i wyławiam z niej zapalniczkę. Biorę do ust zawinięty w papier tytoń i wolno podpalam jego drugi koniec. Powoli wciągam do płuc dym, który wiem, że niszczy mnie od środka. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinienem tego robić, mogę nabawić się tylu chorób, kiedyś nie paliłem, aż do dnia, w którym Meg Wilensky zadzwoniła do mnie z informacją, która zrujnowała moje życie. Dym mnie uspokaja i nic na to nie poradzę, na coś przecież trzeba umrzeć.

Spoglądam w bok na rosnące w ziemi drzewa. I po raz tysięczny zaczynam myśleć o tym, że to przecież nie może być moja wina. Nie wydałem mu mojej córki, nie miałem pojęcia, że on rzeczywiście zrobi to, o czym mówił, kiedy zadzwonił do mnie podczas mojego pobytu w pracy. Nigdy nie zrobiłbym czegoś tak podłego, jak sprzedanie swojej córki i wiem, że wszystko, co myślę jest prawdą. Jednak nadal mam poczucie winy, mogłem być mądrzejszy i pożyczyć te cholerne pieniądze od kogoś innego, mogłem się spodziewać tego, że on jak zwykle będzie chciał mi coś w zamian odebrać.

Pamiętam, jak tamtej soboty jechałem po Annę, żeby razem móc ponownie udać się na komisariat policji. Wtedy właśnie do mnie zadzwonił, do tej pory w uszach dzwoni mi jego szyderczy głos, nie jestem w stanie wyrzucić tego z mojego umysłu. Chciałem powiedzieć prawdę, że to jego sprawka, chciałem podać wszystkie dane i nazwiska, jakimi dysponowałem. A on w spokoju uświadomił mi, że ma tam ludzi i nawet jakbym spróbował to zniszczyłby resztki mojego życia w drobny mak. Opanowałem się, dobrze wiedziałem, do czego jest zdolny i ile ludzi zna, ludzi, którzy są na najwyższych szczeblach świata. Podjąłem decyzję o kłamstwach, którymi miałem karmić Annę, nie miałem wyboru i teraz również go nie mam. Wyrzucam peta przez otwór i włączam się w uliczny ruch. Jadę prosto do domu, który kiedyś wprost emanował miłością, nie tak jak teraz.

Internetowy Sobowtór Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz