Camila's POV:
- Temperatura spadła o przynajmniej dziesięć stopni - mówi Robert, kiedy otwiera drzwi wejściowe restauracji. Zimne powietrze omiata mnie i owijam się ramionami, by się rozgrzać. - Nie mam żadnej kurtki do zaoferowania, bo nie sądziłem, że będzie aż tak zimno. Mógłbym ciebie chociaż podrzucić do domu, ale piłem. Jak widać, tej nocy kiepski ze mnie dżentelmen.
- Jest w porządku, serio - uśmiecham się. - Jestem pijana, więc jest mi ciepło, co nie ma najmniejszego sensu - chichoczę i podążam za nim przez restaurację. - Aczkolwiek sądzę, iż powinnam nosić inne buty.
- Może chcesz się zamienić? - żartuje. Lekko ściskam jego ramię, na co się rumieni chyba z setny raz podczas tego wieczoru.
- Twoje wyglądają na bardziej komfortowe niż te, które nosi Lauren. Jej buty są ciężkie i zawsze zostawia je pod drzwiami, więc... nieważne - kręcę głową w różne strony, by skutecznie pozbyć się tematu Lauren i jej butów.
- Wolę ten styl, bo interesuje się sportem.
- Ja też, ale chłopakiem nie jestem - śmieję się. Moja głowa wręcz pływa w winie, a usta pozwalają mówić każdą myśl, jaka przyjdzie mi do głowy, niezależnie od tego, czy jest niedorzeczna. - Jak dojdę do domków letniskowych?
- A o jakie chodzi ci konkretnie? W tym mieście jest ich pełno - przytrzymuje mnie, kiedy prawie potykam się o krawężnik.
- Uhm, jest to ulica z małą tabliczką, potem są trzy albo cztery domki, następnie kolejna uliczka - próbuję odtworzyć drogę, jaką jechałam do restauracji, ale nie ma to najmniejszego sensu.
- Za dużo mi to nie mówi... - śmieje się - ale możemy się przejść i go poszukać, dobrze?
- Okej, ale jeśli nie znajdziemy go w dwadzieścia minut, idę do hotelu - jęczę, bojąc się spaceru i wybitnej dyskusji z Lauren, która na mnie czeka po powrocie. Chodzi mi o totalną i wykańczającą awanturę z jej strony. Zwłaszcza, kiedy się dowie, że piłam z Robertem.
- Czy denerwują cię osoby, którą mówią ci co masz robić? - zwracam się do niego, kiedy idziemy przez ciemne ulice.
- Jeszcze nie miałem takiej sytuacji, ale z pewnością by mnie wkurzały.
- Jesteś szczęściarzem. Wiem jak to jest, kiedy ktoś dyktuje ci co masz robić, gdzie pójść, z kim rozmawiać, gdzie mieszkać. To strasznie działa mi na nerwy.
- Wiem, o co ci chodzi.
- Chce coś z tym zrobić, ale jestem bezradna.
- Może Seattle ci w tym pomoże.
- Może... Chciałabym coś zrobić, uciec czy na kogoś nakrzyczeć
- Nakrzyczeć? - śmieje się i zatrzymuje, by zasznurować swoje buty. Przystopuję parę metrów przed nim i przyglądam się otoczeniu. Teraz w mojej głowie jest natłok myśli z ewentualnym potencjalnym i lekkomyślnym zachowaniem, którego nie mogę powstrzymać.
- Tak, w szczególności na pewną osobę - twarz Lauren przewija mi się przez głowę.
- Powinnaś rozegrać to wolniej. Wiem, że takie wyładowanie złości jest dobre i w ogóle, ale może lepiej zacząć od czegoś lżejszego? - mówi. Zajmuje mi to chwilę, by zrozumieć, że mi docina, ale i tak widzę w tym coś humorystycznego.
- Mam na myśli, w tej chwili chcę zrobić coś... szalonego - umieszczam górna wargę między zębami, głębiej rozmyślając nad tym pomysłem.
- To przez to wino, jest mocne i wypiłaś dosyć dużą dawkę w krótkim czasie - nie mogę się powstrzymać i oboje wybuchamy śmiechem. Jedyną rzeczą, która przywraca mnie do normalności, są małe lampiony w stylu jakieś restauracji wiszące z małego budynku.