~ XLI ~

284 30 12
                                    

Z pewnością wielu uznało mnie za tchórza. Odszedłem nagle, bez ostrzeżenia. Pod osłoną nocy, umknąłem z własnego zamku, wykorzystując podziemne przejścia. Niepostrzeżenie ukradłem konia z jednej ze stajen.
Nie pozostawiłem żadnej wiadomości. Po prostu uciekłem.

Zabrałem ze sobą odzienia, które nie zwracały na siebie uwagi i z pewnością nie zdradzały mojego pochodzenia. Trochę żywności i bukłak z wodą oraz miecze otwierające komnatę w Gillis. Przeczuwałem, że nie wszyscy Likwidatorzy zrezygnują i obawiałem się, że przekażą swoje umiejętności następnym pokoleniom. Zatem na wszelki wypadek pozostawiłem ich potomkom pewien dar. W skarbcu zostawiłem testament, przekazujący Gillis przyszłym Likwidatorom. To w tym zamku narodzili się Obrońcy i to tam przeistoczyli się w Likwidatorów. Zatem uznałem, że Gillis w pełni im się należy.

Oddałem koronę Nate Kentingernowi. Ufałem mu. Wiedziałem, że będzie on godnym następcą. A sam wyruszyłem w drogę. Sam nie znałem swego celu. Po prostu jechałem przed siebie i rozmyślałem nad swoim losem i swą przeszłością. Zastanawiałem się co zrobić z mieczami.

Pewnego dnia będąc w małym, przyjemnym miasteczku, zajrzałem do karczmy by zjeść coś ciepłego. Usiadłem z dala od reszty klientów. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Zgarbiłem się mocno, by kaptur lepiej osłaniał moją twarz i skupiłem się na ciepłej zupie. Nie rozglądałem się. Nie nasłuchiwałem. Po prostu byłem skupiony na posiłku i myślałem o dwubarwnym mieczu, który spoczywał na moim boku. W tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że to nie był najlepszy pomysł mieć tak niezwykłe ostrze w takim miejscu. Szybko przyszło mi się o tym przekonać, gdy do gospody wpadło kilku zbójów. Nie trudno było poznać, że to szemrane typy. Liczne blizny i nieprzyjemne wyrazy twarzy natychmiast ich zdradzały. A w szczególności broń, którą dumnie nosili na wierzchu. Nie potrzebnie wtedy uniosłem głowę, by spojrzeć kto omal nie wywarzył drzwi, wpadając do karczmy. Nim się obejrzałem stanęli przy mnie, bo akurat usiadłem przy sporej ławie, którą sobie upatrzyli.

Nie pamiętam co powiedzieli. A może po prostu ich nie słuchałem. Z pewnością kazali mi się zabierać z tego miejsca. I zrobiłbym to bez oporów, gdyby nie fakt, że któryś z nich próbował mi zabrać miecz. Jak w amoku, nie wiele myśląc, poderwałem się z miejsca i chwyciłem jednego z nich. Tego, który ośmielił się złapać rękojeść mojego miecza, by mi go zabrać. Powaliłem go na stół, wyciągając przy tym sztylet i dociskając mu go do gardła. Widziałem w oczach tego durnia, że był zaskoczony. Nie spodziewał się po mnie tak szybkiej i agresywnej reakcji, gdyż byłem sporo od niego starszy. A moja siwiejąca broda z pewnością postarzała mnie jeszcze bardziej.

Jego towarzysze byli w takim szoku, że nawet się nie ruszyli.
A ja jedynie zmierzyłem wzrokiem typa, leżącego na stole. W oczy rzucił mi się jego miecz. Miał wygrawerowane nazwisko. Zapewne poprzedniego właściciela. Zaintrygowało mnie to, nie powiem. W końcu puściłem go i schowałem nóż. Odruchowo oparłem dłoń na rękojeści mojego, dwubarwnego miecza, po czym ruszyłem w stronę wyjścia.

Zatrzymałem się jeszcze przy młodej panience, która stała jak zamurowana i patrzyła na mnie zlękniona. Była to córka właściciela tej gospody. To ona podała mi posiłek. Wyciągnąłem z kieszeni dwie srebrne monety i wręczyłem jej. Chciałem jej jakoś wynagrodzić to zamieszanie i strach, którego się przeze mnie najadła.

Opuściłem karczmę i natychmiast udałem się do tutejszego kowala. Wciąż pamiętam jego śmiech, gdy spytałem, czy wygraweruje pewne słowa na siedmiu mieczach. Uznał to za głupotę. Jednak gdy zaproponowałem mu naprawdę sowitą zapłatę, od razu zmienił zdanie i stał się skory do współpracy. Zatem przyniosłem mu ostrza. Myśląc o swych braciach, trzy czarne ostrza kazałem ochrzcić Śmiercią, Bezprawiem i Pychą. Zaś trzy srebrne Pokorą, Życiem i Sprawiedliwością. Ostatnie, te dwubarwne nazwałem Równowagą.

Likwidator : Ostateczne starcieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz