Rozdział 22

103 7 4
                                    

Przez wiele godzin błądzili po niezliczonych ciemnych alejkach, szukając jakiegokolwiek śladu po Alecu. Nie było go w żadnym ciemnym zaułku, w żadnej zaciemnionej uliczce, na żadnym dachu, przepadł jak kamień w ciemnej toni oceanu. Mimo to nie poddawali się, wciąż chodzili, nawołując się cicho, uważając, by nie zwracać na siebie niczyjej uwagi i wciąż i wciąż szukając dwójki ludzi, którzy zniknęli gdzieś w otchłani nocy.

Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły pojawiać się nad Alicante, wiedzieli, że powinni się wycofać. Nikt nie powinien zobaczyć ich w tych krętych alejkach, na których nie powinno ich być. Powinni iść do Jocelyn, powiedzieć jej co się stało z Lukiem, kto wie, może wilkołak w międzyczasie wrócił do domu, może to wszystko było tylko halucynacją, dziwnym omamem. Bo żadne z nich nie mogło uwierzyć w to czego byli świadkami dzisiejszej nocy.

Ale właśnie wtedy zaczęli pojawiać się pierwsi uciekinierzy. Najpierw nieliczni, przechodzący przez Bramy, zakrwawieni, posiniaczeni i wstrząśnięci. Później było ich coraz więcej. Matki ściskające dzieci, ludzie podpierający się nawzajem. Niektórzy nieprzytomni ze śladami ugryzień na wszystkich częściach ciała. Obudzeni przez hałasy Nocni Łowcy, śpięcy dotychczas w swoich domach, zaczęli wysypywać się na ulicę, mieszać z rannymi towarzyszami, nawołując się nawzajem i opatrując rannych. Nikt nie zwracał uwagi na Jace'a i Isabelle stojących z boku i obserwujących to wszystko z niedowierzaniem.

Po chwili było już wiadomo co się stało.

Najpierw było to tylko powtarzane zdumionym szeptem zdanie, rozchodzące się wśród tłumu. Później zaczęto powtarzać je głośniej, coraz głośniej, aż w końcu rozbrzmiało tak, że wszyscy je usłyszeli.

Potwór, którego do tej pory z braku lepszego słowa nazywali Zmorą Nowego Jorku, stał się zmorą Nocnych Łowców na całym świecie. Ogromne bestie zaatakowały wszystkie Instytuty w przeważającej liczbie. Nefilim byli bezsilni. Dziesiątki rannych, kilkunastu zabitych.

Wszyscy patrzyli na siebie zszokowani, nikt nie spodziewał się aż takiej masakry. Atak na jeden, dwa, może trzy Instytuty w tym samym czasie, dało się przewidzieć i powstrzymać, ale zaatakowanie wszystkich jednocześnie? Coś takiego nie wydarzyło się jeszcze nigdy w historii dzieci Anioła.

I jak, do diabła – to pytanie zadawali sobie wszyscy – Faerie udało się zbudować tak zatrważającą armię w tak krótkim czasie i bez zwracania na siebie najmniejszej uwagi?

Szok i wstrząs ogarnął wszystkich zgromadzonych na niewielkim placu. Po chwili wszędzie zaroiło się od Cichych Braci, którzy zaczęli przenosić rannych. Odprowadzani byli przez gromady zapłakanych przyjaciół i przypadkowych Nocnych Łowców, gotowych pomóc w razie potrzeby.

Kątem oka Jace dostrzegł burzę blond włosów Emmy Carstairs zagarniającą gromadę dzieci za niesionym na noszach chłopcem. Niedaleko niej stał jej parabatai blady jak trup.

I nagle Jace zdał sobie sprawę, że nikt nie zna lekarstwa na ugryzienia tych tajemniczych bestii. Zdał sobie sprawę, że wszyscy ci ranni Nefilim mogą umrzeć w każdej chwili, bo był pewien, że tym razem, żaden Faerie im nie pomoże.

Na placu pojawiła się Jia Penhallow w towarzystwie Roberta Lightwooda. Obydwoje mieli głębokie wory pod oczami, najwyraźniej złe informacje wyrwały ich prosto ze snu. Jia wciąż miała na sobie ciemną koszulę nocną, na którą niedbale zarzuciła szlafrok. Drżała z zimna. Na ich widok cały tłum Nocnych Łowców wręcz rzucił się na nich, przekrzykując się nawzajem, zasypując ich gradem pytań i oskarżeń.

Minęło kilka bardzo długich chwil, zanim Nefilim przypomnieli sobie o swojej godności i tłum uspokoił się nieco. Wtedy Jia zabrała głos. Przez ciągłe szemrania Nocnych Łowców, Jace nie mógł dokładnie usłyszeć jej słów. Mówiła coś o nieprzewidzianych okolicznościach, konieczności zjednoczenia i walki, o wyrazach współczucia dla ofiar i ich rodzin. Na koniec zwołała Radę, która miała się rozpocząć za dwie godziny. Później odeszła w stronę Gard razem z Robertem.

Wojna z żelazaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz