2 godziny wcześniej
Mijały kolejne bezowocne godziny, które spędzali w pozbawionych wyrazu, długich korytarzach Basilias. To oczekiwanie było męczarnią dla całej rodziny Blackthornów. Arthur siedział na niskim krześle, chowając twarz w dłoniach i mrucząc coś cicho do siebie. Livvy skuliła się na podłodze, kołysząc się do przodu i do tyłu z zaczerwienionymi od płaczu oczami. Dru trzymała śpiącego Tavvy'ego na kolanach patrząc tępo przed siebie jakby nie była do końca pewna gdzie się znajduje i walczyła z ogarniającym ją wyczerpaniem.
I wreszcie Julian.
Parabatai Emmy wyglądał najgorzej z nich wszystkich.
Jego oczy wydawały się bardzo ciemne, prawie czarne. Jego twarz była wykrzywiona w grymasie jakby niesamowitego cierpienia czy niemocy i nienawiści. Jego włosy były zmierzwione po tym jak przez ostatnie kilkanaście godzin zaciskał w nich dłonie w pięści jakby walcząc z samym sobą. Siedział teraz z kulony na podłodze. Nie płakał, Emma od bardzo dawna nie widziała płaczącego Juliana. Wyglądał po prostu na niesamowicie zmęczonego i rozdartego. Jakby konał wewnątrz siebie, wykrwawiając się na śmierć.
Stan rodziny miał związek z tym co działo się za zamkniętymi drzwiami znajdującymi się parę metrów dalej. W znajdującym się tam pomieszczeniu leżał teraz nieprzytomny Ty otoczony przez kilku Cichych Braci.
Nie był jedynym takim przypadkiem znajdującym się teraz w szpitalu Nocnych Łowców. Po tym jak Faerie zaatakowały wszystkie Instytuty, znajdowało się tu wielu rannych i nieprzytomnych. Ci ostatni zostali zaatakowani, przez te straszliwe bestie, które były odpowiedzialne za stan Ty'a. Nikt nie wiedział jak im pomóc, nikt nie wiedział jak ich obudzić i uratować, ani czym ich uratować. Cisi Bracia krążyli po całym budynku już od rana kiedy ofiary ataków przeniosły się do Idrisu. Zajmowali się każdym przypadkiem z osobna i dopiero teraz dotarli do ich brata. Prawda byłą jednak taka, że nie mieli pojęcia jak pomóc zaatakowanym. Próbowali różnych remediów, eliksirów, zaklęć i uroków. Nic nie skutkowało.
A raczej prawie nic.
Aż do tego ranka na jednym z pięter Basilias leżał mężczyzna. Był pierwszym, któremu Cisi Bracia starali się pomóc. Gdy żadne ze stosowanych przez nich sposobów nie zadziałał zwrócili się ku jedynemu pozostałemu im wyjściu. Dali mu do wypicia parę kropel z Kielicha Anioła.
Jego krzyki rozniosły się po wszystkich korytarzach. Były długie i zawodzące jakby nie wydostawały się z żywej istoty lecz z bestii, która zatraciła swoje człowieczeństwo dawno temu. Ten odgłos jeszcze przez długie godziny brzmiał Emmie w uszach jakby został wyryty wewnątrz jej czaszki.
Później dowiedzieli się, że kiedy Krew Anioła dostała się do jego krwioobiegu, jad po prostu ją wyżarł, zadając nieszczęśnikowi straszliwy ból i w końcu po prostu wysadzając go od wewnątrz.
Cisi Bracia już więcej nie eksperymentowali z Kielichem Anioła. Nikt więcej nie umarł, ani się nie obudził.
Ale na myśl o tym incydencie każdemu przychodziło na myśl to samo co Emmie – taka sama sytuacja miała miejsce dwa lata wcześniej. Gdy Sebastian Morgenstern przemieniał Nocnych Łowców w Mrocznych, jednego z nich również próbowano uratować za pomocą Krwi Anioła, która go zabiła.
Czy tajemnicze bestie przywołane przez Faerie miały taką samą właściwość co Mroczny Kielich? Czy były żywym zaprzeczeniem Daru Anioła? Czy wszyscy ukąszeni po przebudzeniu mieli umrzeć a potem odrodzić się jako nowe pokolenie Mrocznych? Nikt nie mógł być tego pewien, bo jak na razie jedyną osobą, która to przeżyła była Clary, którą uleczyły same Faerie, a która później nagle gdzieś zniknęła.
CZYTASZ
Wojna z żelaza
FanfictionAkcja fanfiction rozgrywa się po wydarzeniach z "Miasta Niebiańskiego Ognia" C. Clare Nocni Łowcy pozbierali się już po Mrocznej Wojnie. Clary, Jace i ich przyjaciele żyją spokojnie w Nowym Jorku... Do czasu. Faerie po raz kolejny buntują się przeci...