Rozdział czternasty

12.2K 642 74
                                    

SOBOTA, SZESNASTY WRZEŚNIA

Pięć minut przed szóstą rano zamykam za sobą drzwi, uprzednio ostatni raz badawczo przeszukując wzrokiem pokój, chcąc tym samym sprawdzić, czy wszystkie potrzebne mi rzeczy znajdują się już w torbie, przewieszonej przez moje lewe ramię. Współlokatorka nie wróciła na noc do akademika, jednak nie mam jej tego za złe, najpewniej po prostu została na domówce bądź zaszyła się w jakimś kącie ze swoim... przyjacielem? 

Swawolnym krokiem zbiegam ze schodów, mimo że w głębi duszy z każdym kolejnym krokiem czuję coraz większe nerwy. Wiem bowiem, iż mój starszy brat wybiera się w odwiedziny do rodziców razem ze mną, a na dodatek jedziemy jego samochodem. Oczywiście mogłabym zaprzeć się, że nigdzie z nim nie pojadę, szczególnie po wczorajszych wydarzeniach, ale nie jestem szczególnie dobrym kierowcą. Cóż, boję się choćby usiąść za kierownicą, zatem nie ma mowy, żebym jechała gdziekolwiek sama, nawet na zakupy.

Parking oblewa poranne słońce, a ja uśmiecham się lekko widząc, że pogoda wciąż dopisuje, pomimo początku jesieni. Niedługo to jeszcze potrwa, zatem staram cieszyć się ostatnimi ciepłymi dniami. Przysiadam na krawężniku i wyciągam nogi, jednocześnie zapierając się rękoma, by się nie przewrócić. Mrużę oczy, ponieważ promienie świecą mi prosto w twarz, i próbuję wypatrzeć samochód Clintona pośród wielu innych, które właśnie wjeżdżają na rozległy plac.

Zaczynam się niepokoić, gdy zegar w moim telefonie wskazuje godzinę szóstą pięć. Teoretycznie powinniśmy wyjechać z Illinois chwilę temu, żeby spokojnie zdążyć do Indianapolis, naszego rodzinnego miasta. Po kolejnych dziesięciu minutach moja pięta zaczyna odbijać się od betonu w równomiernym rytmie, jakby irytowała się razem ze mną. Chwilę później jestem już na skraju rozjątrzenia — wyciągam komórkę i niezwykle pospiesznie stukam w klawiaturę, pisząc esemesa do Clintona.

Ja: Gdzie się podziewasz? Jest już dwadzieścia po szóstej.

Pogłaśniam, by móc usłyszeć charakterystyczny dźwięk przychodzącej wiadomości, kiedy brat nareszcie raczy mi odpisać, a potem z powrotem wsuwam trochę już wysłużony telefon do kieszeni materiałowych spodenek. Jasnoróżowa bluzka ciasno przylega do mojego brzucha, przez co jest mi nieco niewygodnie, ale zbytnio nie narzekam, gdyż w tej chwili przez moje emocje wyraźnie przebija się rozdrażnienie nieodpowiedzialną postawą Clintona.

Wzdycham z poirytowaniem, gdy rozpoznają jego wóz, właśnie wjeżdżający na parking. Mozolnie podnoszę się z krawężnika i otrzepuję tyłek z kurzu, podczas gdy samochód sprawnie przesuwa się pomiędzy pozostałymi pojazdami. Zatrzymuje się tuż przede mną w taki sposób, że nie jestem w stanie choćby ujrzeć miny Clintona. W chwili, kiedy trzymam dłoń na klamce i już zamierzam wskoczyć do środka, drzwiczki po drugiej stronie otwierają się, a następnie zatrzaskują z głuchym łoskotem. Marszczę brwi i wyciągam szyję, by dociec, w jakim celu mój starszy brat wysiadł, jednak gdy tylko mój wzrok ląduje na chłopaku, momentalnie blednę.

— Chyba żartujesz — jęczę, ze złością wpatrując się w wysoką sylwetkę Reubena, przesuwającą się w moją stronę przed maską samochodu.

Parska pod nosem.

— Chciałbym. — A więc wracamy do punktu wyjścia. Najwyraźniej Bennett postanowił nie dręczyć mnie zaledwie wczorajszego wieczoru. — Ale nie musisz się martwić, nigdzie z tobą nie jadę.

— Uff.

Chłopak wywraca oczyma. Odsuwam się nieco i wnikliwie lustruję jego umięśnione ciało, ubrane w ciemne spodenki. Wygląda na to, że upodobał je sobie, ponieważ kiedy ostatnim razem widziałam go na basenie, również je na sobie miał. Ma też zwykłą czarną koszulkę, w której jak zawsze wygląda powalająco, lecz jego oczy są wyraźnie podkrążone. Dochodzę do wniosku, iż po prostu narzucił na siebie pierwsze lepsze rzeczy, tym bardziej, że jest wczesna pora i najpewniej dopiero wstał, ale trudno zaprzeczyć — i tak wygląda zabójczo.

PonurakOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz