Rozdział 14

410 30 6
                                    


- Dobrze, że chociaż nie rozwaliliście kabiny prysznicowej - oznajmił z głupim uśmieszkiem na twarzy.

Wytrzeszczyłem oczy i rozejrzałem się po kuchni. Nie dostrzegłem jednak w pomieszczeniu nikogo oprócz naszej dwójki.

- Uspokój się - szatyn zaśmiał się z mojej reakcji. - Poszli do sklepu. Przecież nie powiedziałbym tego głośno, gdyby tutaj byli.

Mowa tutaj oczywiście o dwóch blondynach. Jednym, który nie może się o tym dowiedzieć, ponieważ byłby to dla niego cios poniżej pasa i drugim, który gdyby tylko dowiedział się o wczorajszej sytuacji, poleciałby z tym do pierwszego.

- Kiedyś przez ciebie umrę - powiedziałem z udawanym wyrzutem i podszedłem do blatu.

- Jak na razie to raczej uratowałem wam tyłki - Jack usiadł przy stole, wyraźnie zadowolony z siebie.

- Niby w jaki sposób? - odwróciłem się w jego stronę z uniesioną brwią.

- Wasza bielizna sama się nie podniosła z podłogi w łazience - wypuściłem powietrze ze świstem, kiedy uświadomiłem sobie naszą głupotę. Już drugi raz mieliśmy szczęście, że to akurat on zjawił się w toalecie. Wolałem nie sprawdzać skuteczności powiedzenia "Do trzech razy sztuka". - Powinieneś się cieszyć, że wstaję najwcześniej i to ja ją znalazłem, a nie Brooklyn lub co gorsza Andy.

- Cieszę się i jestem ci wdzięczny. Dziękuję - ponownie odwróciłem się w stronę blatu i oparłem na nim ręce. - Chcesz kawę?

- Nie obrażę się.

Kiedy podniosłem z blatu trzy kubki, zauważyłem zaspanego i zapewne obolałego Mikey'a, wchodzącego do kuchni. Odstawiłem naczynia na stół, a chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu przecierając oczy.

- Nie ma ich. Wyszli do sklepu - Cobban uśmiechnął się delikatnie na moje słowa.

Podszedł do mnie leniwym krokiem i pocałował krótko w usta. Najwyraźniej postanowił nie ograniczać takich gestów w towarzystwie Jack'a, co bardzo mi odpowiadało.

- Hej słońce - mówiąc to, potargałem dłonią jego włosy.

- Hej. Cześć Jack - zwrócił się do chłopaka, który przez cały czas obserwował nas z uśmiechem na twarzy.

- Podoba mi się, kiedy tak się zachowujecie. Jesteście nawet trochę za słodcy. Jeszcze dostanę cukrzycy albo przestanę słodzić herbatę - zaśmialiśmy się cicho, przez ten komentarz. - Tak przy okazji to mam do was prośbę.

- O co chodzi? - zapytałem kiedy usiedliśmy już do stołu.

- Chciałbym jednak jakoś zdać te studia, a to wymaga też spokoju, więc jakbyście mogli być ciszej niż dzisiaj w nocy, będę wdzięczny - policzki Mikey'a nabrały czerwonego odcieniu, a ja parsknąłem śmiechem.

- Myślę, że damy radę rozwiązać ten problem - szatyn uśmiechnął się wyraźnie usatysfakcjonowany z mojej odpowiedzi, a Mikey posłał mi spojrzenie typu "uważaj, bo uwierzę". - Przy najbliższej okazji kupię ci zatyczki do uszu.

Wszyscy się roześmialiśmy, a do pomieszczenia weszła pozostała dwójka i spojrzała na nas jak na totalnych idiotów.

- Myślałem, że już nie bierzecie - skierowałem wzrok na Andy'ego z uniesionymi brwiami, kiedy chłopcy roześmiali się jeszcze bardziej.

- Victoria zaprasza na imprezę - oznajmił zadowolony Brooklyn, odkładając reklamówkę na blat.

- Przecież parę dni temu była u niej impreza. Pewnie ledwo zdążyła po niej posprzątać - Jack miał rację. Ten dom jest wielki i ogarnięcie tego, co zostało po ostatnim spotkaniu musiało zająć mnóstwo czasu.

- Zwariowałeś? Nawet nie zaczynała, bo się nie opłacało. Poza tym cały czas siedzą tam te od jednorożca. Impreza siedem dni w tygodniu - to zdecydowanie musi być rodzina Brook'a. Istne wariatkowo.

Kilka godzin poźniej siedziałem w salonie szatynki z nieźle wstawionym Mikey'em i zastanawiałem się, gdzie może być Andy, który był zapewne w podobnym stanie do bruneta.

Cobban przez alkohol stał się strasznie przylepny i cały czas próbował mnie pocałować. Ja, ze względu na to, jak ostatnio skończyła się nasza wspólna impreza, postanowiłem nie przesadzić z drinkami.

- Mikey uspokój się - złapałem go za dłonie, które znajdowały się niebezpiecznie blisko mojego krocza.

Koło nas znajdował się chłopak Irlandczyka i znając go, mimo swojego stanu, akurat rękę Mikey'a w moich spodniach zapamiętałby bardzo dobrze.

- Idę do łazienki, nie uciekaj nigdzie - zwróciłem się do kręconowłosego, na co ten energicznie pokiwał głową. Następnie przeniosłem spojrzenie na blondyna. - Brook, pilnuj go.

Oczywiście kiedy wróciłem do salonu, przy Brooklyn'ie zamiast Cobbana siedział Jack. Szatyn miał nogi przewieszone przez te należące do Gibsona, a ręką obejmował jego szyję.

- Jack widziałeś gdzieś Mikey'a? - wydawało mi się, że od Irlandczyka wyciągnę pewniejsze informacje, niż od tego głupka, który nie potrafił upilnować bruneta.

- Chyba wychodził na dwór - Duff odwrócił się w moją stronę i przechylił głowę w lewą stronę. Wyglądał jak szczeniak. - Sprawdź przy basenie - Świetnie. Brakuje mi tylko tego, żeby się utopił.

Podziękowałem szatynowi, który oczywiście był w najlepszym stanie z nas wszystkich, bo twierdzi, że jest za młody na spożywanie alkoholu. Każdy jednak dobrze wie, że to robi. Następnie szybkim krokiem opuściłem dom tylnym wyjściem i znalazłem się na tarasie. Prześledziłem wzrokiem wszystkie leżaki, ustawione przy basenie. Pomimo słabego oświetlenia, na jednym z nich dostrzegłem Cobbana. Powinienem ucieszyć się z faktu, że nie wpadł na żaden głupi pomysł i nie wskoczył do wody. Jednak nie byłem w stanie wymusić żadnego uśmiechu, ponieważ właśnie wkładał ręce pod koszulkę siedzącego na jego kolanach chłopaka.

Breakthrough holidays | RoadTripOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz