Rozdział 2.2

455 20 4
                                    



- Ach, witam cię moja kochana. Doprawdy, kwitnąco wyglądasz!

- Ty nie gorzej, moja droga, ty wcale nie gorzej.

Medea i druga nauczycielka zaczęły zasypywać się czułościami i słodkimi słówkami, co oczywiście wyraźnie wskazywało na to, że obie nienawidzą się niczym Polifem i Odyseusz.

- Poznaj – Medea złapała mnie za ramię i bezceremonialnie wypchnęła przed siebie. – To Tomasz Flenowicz, mój wychowanek. Tomku, oto moja serdeczna koleżanka i tutejsza nauczycielka języka polskiego, Janina Walc.

- Miło mi – skłoniłem się uprzejmie, acz powściągliwie.

Nauczycielka – wysoka i chuda jak tyczka, w wielkich okularach i z groźnie nauczycielskim wyrazem twarzy – przeskanowała mnie od góry do dołu.

- Jaka jest, mój drogi chłopcze, twoja opinia na temat Potockiego?

- Przemysława „Wenia" Potockiego, słynnego producenta muzyki hip-hopowej? – zapytałem nieco zbity z tropu. – Osobiście nie jestem fanem, ten gatunek toleruję tylko w miękkiej wersji, konkretnie w bitach do nauki/relaksu.

Nagłe obniżenie temperatury panującej wokół atmosfery podpowiedziało mi, że nie była to prawidłowa odpowiedź. Medea chrząknęła i uciekła wzrokiem gdzieś na bok.

- Chodzi mi o Jana Potockiego, autora Rękopisu Znalezionego w Saragossie – spojrzała na mnie z góry.

- Nie miałem jeszcze przyjemności – przyznałem z niejakim wstydem.

- Tomasz fascynuje się Szekspirem – pospieszyła mi na odsiecz Medea.

- Ach, Szekspir! – zadarła nos Janina Walc. – Tendencyjny i pozbawiony smaku grubianin. W dodatku zbójecko przereklamowany. No cóż, przynajmniej to nie Sofokles...

Z przestrachem spojrzałem na twarz Medei. Jej na co dzień dobrotliwe oblicze wyostrzyło się niczym u jastrzębia, a oczy zmrużyły się niebezpiecznie. Wyglądała w tym momencie niepokojąco podobnie do Trójkowca, któremu ktoś próbuje opowiedzieć jakiś dowcip.

- A co ci się, przepraszam bardzo, nie podoba w Sofoklesie? – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- Dzieciak z bogatego domu. I grafoman.

- Grafoman? – oburzyła się Medea. – Trzydziestu lat nie miał, a pognębił Ajschylosa w zawodach dionizyjskich!

- Ajschylos też nie lepszy – pogardliwie prychnęła druga nauczycielka.

- To ja pójdę jeszcze poćwiczyć – zaproponowałem niepewnie, bo trochę nie miałem zasobów psychicznych na to, by radzić sobie z rozjuszoną Medeą. – Wie pani, ostatni raz przed występem.

- Idź, idź – powiedziała przeciągle, nie spuszczając groźnego spojrzenia z Janiny Walc. – A ja tu usiądę z Janiną... i porozmawiamy sobie o Sofoklesie... I Ajschylosie też... A ty idź wygrać zawody dionizyjskie... to znaczy olimpiadę.

Czmychnąłem czym prędzej w zakręt obcego korytarza.

Każda szkoła różni się od pozostałych tak, jak każdy las jest inny. Moje gimnazjum przypominało gęstą dżunglę ze zdradliwymi pnączami owijającymi się wokół kostek, wężami syczącymi nad głową i małpami wrzeszczącymi nad głową. Był to teren niebezpieczny, pełen zdradliwych ścieżek i mrocznych zakamarków. Gdyby nie moje mistrzowskie umiejętności przetrwania w warunkach ekstremalnych, byłbym przepadł i zginął w tym skrajnie nieprzyjaznym środowisku.

Bracia ŚlinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz